Potrójne ducha wyzionięcie cz I

Wróciłem do Anglii i tu spędzę święta. Ale pies srał święta. Ważne, że kiedy tu wracam, to wjeżdżam raz do innego kraju, dwa do innego domu, trzy do roboty i wszystkimi związanymi z nią aferami, cztery, a cztery i pięć to sześć ? wracam do książki: tam wszyscy moi aktualnie znajomi (nielada kurwa towarzystwo: jedna księżna, jeden kapitan, jeden duke, jdna wysoko urodzona majętna laska, cieszącyc się szlacheckimi korzeniami dwaj adoratorzy księżnej, poeta, śpiewak, przestępca światowej klasy i szyku, werbowana z szemranego towarzystwa załoga, która zdradza) miedzy tymi twardymi akurat i kiczowatymi bordowymi okładkami miejsca w których bywam (aktualnie pokład statku turystyczno eksploracyjnego, batyskaf i wyspy Azory.) Tam najwięcej przeżywam, tamtymi lękami żyje, radościami się ciesze.

Ostatni dziesięciodniowy pobyt w Nadwiślańskim wiele wniósł. Po pierwsze był niejako milowym krokiem do kolejnego powrotu z wyspy do Warszawy. Po drugie mocno formalnie zmienił mój status zawodowy. Po trzecie czaiłem się podczas niego na obserwacje i przemyślenia, które dały by asumpt do jakichś głębszych przemyśleń czy wiekopomnych wniosków. Zaobserwowałem dużo. Wniosków jak na lekarstwo. Wiekopomnych w ogóle. Przemyślenia jak to z przemyśleniami, pewnie były, ale się zmyły.

Dusza moja, ta z poetyckimi inklinacjami, lotna zwiewna i namiętna, ta dusza pamięta obrazy. Pamięta widzialne zdarzenia, momenty intensywnych w warstwie wizualnej przedstawień. Pamięta stado gołębi, które wzbiło się w zachmurzone niebo nad Placem Konstytucji i pofrunęło wzdłuż Marszałkowskiej w stronę centrum. Akurat siedziałem przy oknie w tramwaju osiemnaście co pędził w tym kierunku a ptaki zdecydowały się utrzymywać to samo tępo, także jeszcze przy Hożej, dobre paręset metrów dalej, lecieliśmy synchronicznie, z tym że ja po płaskim, one falowały. Stado wystartowało z poziomu chodnika i od razu wzbiło się do wysokości kamienicznych mansard. Potem, utrzymując tę samą prędkość obniżały swój lot, to wznosiły się mijając gzymsy znaczące piętra budynków. Co raz jeden albo dwa wystrzelały do przodu. Przed szereg. Indywidualnie.

Albo te białe kartki papieru na klatce na Ateńskiej. Rozsypane wolno na podłodze. Jakby potwierdzająca teorie chaosu kartonowa perforacja podłogi. Lśniąco białe. Tak że jakieś czterdzieści minut przed świtem one jedyne były prawdziwą białością tego budzącego się dnia, który wyprzedziły stadnie. Szedłem i byłem przekonany, że stąpając po szlaku z kartek znajdę drogę. Jak gra komputerowa. Oczywistością było, że rozrzucone tam znaczą trasę która ma mnie bezpiecznie doprowadzić z piętra do wyjścia na parterze. Na zewnątrz mrok, w środku sztuczne żółte światło trzystu watowej żarówki odbitej od olejami malowanych mdłych letnich ścian.

0Shares