Był okres, że czekałem. Że to, co we mnie „grało” to nadzieja była. Oczekiwanie i nadzieja. Czekanie desperackie. Nadzieja naiwna. Czekałem z nadzieją ze ktoś zapuka. Kręcą się tu po tej mikroskopijnej klatce schodowej jak na stacji metra. Ruch, biegi, skoki, ciężkie buciki, akustyka, kruche ściany, pogłos odgłos słuchowe omamy. Słyszałem ze ktoś się wspina po chodach – nasłuchiwałem gotowy zaraz do drzwi podbić, otworzyć, ugościć, z tą nadzieją, że może coś. Kręcą się dzierlatki z naprzeciwka – trzy sztuki niczego sobie, czasem wyjrzę przez okno kiedy słyszę że schodzą. Niezłe tyłki. Tyle widzę. Są dziewczyny piętro niżej, kiedyś wpadały, teraz nie. Ale czekałem. Że zadzwonią. Że napiszą. Na początku nawet przychodzili. Był Bartek, młody wesoły gość, jakoś pod jego też wpływem towarzystwo nam czasem dopisywało.
Odwiedzała nas Sywia, w której naturalnie momentalnie się zakochałem. Do nieprzytomności. Była moją superwizorką. (tak to się piszę!?) Dużo paliła ale jeszcze więcej przeklinała. Odwiedzała nas (czasem nawet mnie samego) i graliśmy na boksie w gry. Najbardziej Sylwia lubiła boks (trenowała go też w rzeczywistości, chodziła na siłownie, była zgrabna, szczupła, choć angielska dieta już dawała znać o swoich zgubnych skutkach – biodra już się ładnie zaokrąglały). Pracowała już na resorcie od pięciu lat. Jako jedyna Polka awansowała tak „wysoko”. Reszta tych naszych menago to były angielki.
W Codi nie miałem się sumienia zakochać bo była zwyczajnie za młoda. Za ty była śliczna. Ojciec Tunezyjczyk. Uroda egzotyczna. Nie odwiedziła mnie nigdy. Chociaż czasem wydawało mi się, że widzę w jej ślicznych oczach jakąś formę fascynacji moją skromną osobą. Może coś w tym było… Ale jak Sylwii deklarowałem dozgonną i czystą miłość wielokrotnie, do swojej młodszej pięknej koleżanki nie odezwałem się w ten deseń ani razu.
Dwie Chloe z dołu to już całkiem inna historia. Odwiedzały nas nawet często. Z jedną, tą większą już drugiego tygodnia pobytu pojechałem do Londynu i w gdzieś połowie drogi nie wytrzymałem i powiedziałem” Kiss me Chloe” a na to ona „Iam no that kind od girl” Więc mi się nieswojo zrobiło, koleżanka ciągle „na telefonie”, zaraz wysiedliśmy i w drogę powrotną. Do Londynu nie dojechaliśmy. A zaczęło się tak magicznie… Nie dość że zgodziła się jechać a nawet wykazywała w tymn kierunku niejaki entuzjazm, to wypiliśmy znalezione tego dnia rano w robocie wino. Na plaży wypiliśmy, no, na nadmorskim bulwarze, wyludnionym tego dnia, na ławce, a wiało jak w kieleckim. I na tym wietrze se piliśmy i paliliśmy. A potem do pubu, ona piwo, ja łiskacza. I do sklepu. I na dworzec. I już pociąg….
W małej Chloe zauroczyłem się później. Polubiłem. Za bezkompromisowość, za uśmiech, za tuszę, którą dla odmiany też sobie cenię. Chloe jako jedyna potrafiła w robocie powiedzieć co jest nie tak. Wstawić się za grupą. Wyrazić wątpliwości. A była najmłodsza. I jej „fuck off” kiedy chodziło o jakieś pracownicze nadużycia zauroczyło mnie. W dodatku była jedyna, która z chęcią chodziła ze mnę szlugę wtedy, kiedy było to niedozwolone. A ja lubię wszelką niedozwoloność. A jeszcze jak dołącza do mnie jakiś sympatyczny małolat, niebo.
Ostatnio zakochałem się w pielęgniarce. No niezła sztuka. A i ten kitel! Podkreślał jej ponętne kształty ja należy. Z jej wzroku mówiło, że ona mnie nienawidzi. Zajmowałem łóżko, które należało się umierającym. A ja też umierałem, tyle że inaczej. Znaczy na własne życzenie. A ona tego chyba nie lubiła. Za to patrzyła na mnie czas cały. I już nie wiedziałem, Koch czy nie kocha. Chyba kochała, pielęgniarki to dobre i kochliwe kobiety. Znam kilka i doznałem wiele dobrego.
Teraz kocham już wszystkich. Najczęściej bez wzajemności. Jak mówi łacińskie przysłowie: „nie śmiej odchodzić, kiedy spotyka cię odmowa miłości”. Wiec nigdzie nie idę.
Więc, co o tym myślisz?