Widziałem dziś kolesia, u którego jak szesnastolatek robiłem zdjęcia. Fotografowałem jego małe dziecię. Spostrzegłem go pod budynkiem przychodni zdrowia psychicznego. Ja tam czasem po Sulpiryd se chodzę. Swego czasu po Anticol. Swego czasu, bo teraz już nie biorę nic na odstraszenie myśli i czynów alkoholowych. Jak na razie mam stracha naturalnego. Teraz chodzę tam na terapie. Znaczy na godzinną, raz w tygodniu się odbywającą pogadankę z panią terapeutką uzależnień. Wczoraj mnie zawiodła, nie było jej. Dzisiaj mnie zawiodła, pomimo tego, że wczoraj umówiłem się z nią podczas rozmowy telefonicznej na dziś, ona dziś wzięła sobie urlop. Olała mnie, myślę. Zrezygnuję z jej usług. Myślę. Ale myślę dalej: wszystkie możliwe terapie w grodzie a w bez mała w województwie mazowieckim spalone, trzeba z tej jedynej opcji korzystać. Nie obrażać się. Nie zniechęcać. A, zadzwonię jutro. Pójdę pojutrze.
Czy to nie dziwne, że spotkałem tego kolunia w tym miejscu? Spotkałem.. Zauważyłem! Nie śmiałbym go zaczepiać, przypominać, że ja to ja. Dziwny on, zawsze był. Nienormalny? Jest? Był zawsze? Chyba tak… Ale kiedyś mi to nie przeszkadzało. Teraz przeszkadza? Chyba tak… Wielka szczena. Wyłupiaste oczy. Kwadratowa głowa. Krótki płowywłos na jerzyka, w czasach współczesnych blondwłos dłuższy, jakby z zaniedbania… Nabity taki byczek, choć niewysoki. Kiedyś on chyba kogoś znał, znaczy jakoś ustawiony, chociaż…
A jak ja mam nie do końca równo, to jak się dziwić, że innym może przeszkadzać? Że się obawiają, nie chcą czasem gadać? Nie można się dziwić. Nic to.
Mieszkał gdzieś na oboziku. Gdzieś tam, w bloku. Piło się wtedy ostro, już wtedy. Te czasy. Wtedy to odbył się ten koncert, gdzie dostałem w nos. Oj elegancka była zadyma. Setki osób, już po ćmoku, biegało w te i we wte tłukąc się bez opamiętania. Czmychnąłem uszkodzony. Poszedłem przez miasto. Lazłem przez Żeromskiego koło jakiejś drugiej trzeciej w nocy. Puchy. Ale ma się to szczęście. Idę, krew na koszulce, nos nie przypudrowany, włos długi. Idzie dwóch z naprzeciwka i pewnie nie mają pokojowych zamiarów. Nie moja bajka. Żeromka. Chociaż tam się wychowałem. A może właśnie dlatego, że tam się wychowałem, wiedziałem, że nie moja bajka.
Nieunikniona interakcja. Co ci się stało? Ano w ryło dostałem i spaceruje żeby odreagować. A gdzie idziesz? A idę przed siebie, ale wrażeń już raczej nie szukam. A to możesz pójdziesz z nami, my tu do piekarni, wiesz, w nocy świeży chleb, lubi się taki, najlepszy. A może i pójdę, ale po co, nie wiem, i co dalej, nie wiem, ale wszystko mi jedno. A później to może się napijemy. Pijesz? A kto nie pije, napiłbym się, piłem, była zadyma, teraz boli i puszcza. To chodź. To idę.
I poszedłem. Z piekarni pod trzydziestym na Żeromce w górę Żeromski. Przez nocny, na chate. Ich dwóch, starszych, i ja, zrezygnowany, ale pogodzony, liczący, że się browara walnie, pogada. I się pogadało. I skrzynka piwa się znalazła. Pierwsza. Potem była druga. Ale wcześniej w przypływie jakiegoś rozczulenia i koleżeńskości nie wiadomo skąd został mi wręczony album ze zdjęciami, co bym się z rodziną zapoznał. Z rodzina nieobecną na tej chacie. Dzieci. A dzieci na kolanach mamy. A mama, patrzę, poznaje, nie wierzą, ale na pewno, nauczycielka moja z liceum obecnego, nie dalej niż wczoraj miałem zajęcia, pani Kuś, od polskiego, zawsze się lubiliśmy, ale że ja się nie przykładałem, denerwowałem ją, tym bardziej, że prace pisemne zdradzały jakieś niby talenta, że oto jako małolat Gombrowicza jakoś rozumiem, przeczuwam, ale błędy robie, bom ignorant i przedkładam życie i jego uroki nad naukę, wole na przekór i mało grzecznie, niż grzecznie i uczniowsko.
Ja się nawet w pani Kuś podkochiwałem, moda dziewczyna, ja gnój, ona nie szczególnie ładna, ale ta jej szarża, to jej twardość, belfer z niej wychodzi, a spod belfra jednak kobieta, nie mogąca pozostać obojętną na wdzięki zdolnej powabnej niepokornej młodzieży.
Więc niespodzianka. Nie zaskoczyła mnie propozycja obcięcia włosów, tak jak widok nauczycielki z która miałem różne fajne fantazje. Zaproponowali wizytę u fryzjera w bramie obok, na szczęście po drodze był sklep monopolowy, więc więcej piw, fryzjer, obiecałem, bo co, potem. Ale obyło się, wypiłem co swoje, poszedłem rano do Sabatu by spotkać innych, co przeżyli awanturę po koncercie.
Lato to było. Lata dziewięćdziesiąte.
A ci ludzie obcy a znani z widzenia ciągle żyją i chodzą po tym świecie. Jako swoje własne karykatury chodzą.
ja? nic…
Tak jest po latach jak się patrzy, patrzy się i myśli -jak można było widzieć tak. A można było, bo to ze dwadzieścia lat.
Też tak mam.