Nie lubię parówek, które tracą swą regularną, walcowatą formę podczas gotowania. Nie lubię jak moja jakże interesująca wymowna niesymetryczna twarz zmienia wygląd, przez co cała fizjognomia daje ewidentne świadectwo grzeszności wszetecznej.
Podobało mi się jak wąsy traw pod Mszczonowem błyszczały stalowo kiedy szedłem piaszczystą drogą donikąd. Trawa piachy okalała. Droga prosta. Pół droga. Nie droga. Przed droga.
Zazwyczaj nie lubię gubić mylić drogi, specjalnie, kiedy jadę i pilotuję. Kierowca zrzędzi. Nie wiem jak ludzie znajdowali docelowa miejsca trasy w erze przed satelitarną nawigacją. Szczególnie, że niektóre z tych miejsc nie istnieją. A jeśli już, istnieją gdzieś na krawędzi widzialnej rzeczywistości, gdzieś na granicach świata dotychczas odkrytego, peryferiach kosmosu, pomiędzy jawą a niczym.
Polubiłem grzybiarza – starszego pana, który wracając z lasu powiedział smutno „tylko kanie”. Sam wszedłem w drzewa bo lubię. Łąka wyglądała obiecująco – okazała i zdziczała zielskiem i kolorytem. O tych zapachach woniach i całej eteryczności nie wspominając. Łąki dwie. Po obu stronach drogi. Drogi z nikąd do nikąd. Samochód stał na jednym końcu nikąd, droga prowadziła gdzieś na koniec drugi. Nie doszedłem. W aucie zostały telefony i inne urządzenia. Pomyślałem, że nigdzie też kradną. Wróciłem. I poszedłem do lasu. Na grzyby. Ale były tylko kanie. Tych też nie znalazłem. Okazało się, że ściółkę widzę rozmazaną jak mentalność mazowieckich kierowców. Zza drzew prześwitami zerkałem na wóz. Stał opuszczony. Radyjko grało. Jednak jakieś fale kosmiczne i tu docierały. Bo telefony nie działały, Internet nie fukał. Psa żadnego. Człowieka żadnego. Cicho. Ciemna linia odległego muru drzew. Postrzępionego fraktalnie.
Lubię jeść i nie lubię być głodny stojąc w korku. A w ogóle za dużo jakoś motoryzacyjnie. Ostatnio zdjęcie na motocyklu, teraz wspomnienie przejażdżki samochodowej. Nie lubię za bardzo nie być sobą. A nie jestem nijak samochodowy i czy motocyklowy. Za to uwielbiam być wożony. Czy to w powietrzu, czy to pod ziemią, na powierzchni także. Wczoraj w samochodzie usnąłem. Na postoju. Na wewnętrznym parkingu. Przy otwartych drzwiach. Ciepło było a chłodne podmuchy wiatru budziły mnie wdzierając się do środka i kładąc na rękach. Zamknąłem drzwi. Zasnąłem. Śniły mi się psy i telefony. Obudziło mnie trzaśnięcie otwieranych drzwi. Rozgrzane powietrze nagle wdarło się poprzez tylne siedzenia z łomotem wiatracznych skrzydeł i już poczułem głód. Miałem czekoladowy batonik otrzymany kilka dni temu od kolegi. Lekko zgnieciony, pokruszony, powłoka czekoladowa stopniała i zmarniała. Zjadłem pół. Kierowca drugie pół. Pojechaliśmy dalej.
Ale przecież koniec o motoryzacji. Za oknami szyldy. Dziesiątki setki tysiące miliony miriady krzyczących mniejszych i większych ogłoszeń o usługach handlu i produkcji. Jakie zaradne ekonomicznie dojrzałe to społeczeństwo miast i miasteczek!
I nie lubię tego jakoś. Bo to jakieś tanie i liche. Wzięli się za biznesy zamiast kontemplować chmury i drzazgi parkowych ławek. Martwią się pieniędzmi, walczą z czasem (walka przegrana) i urzędami (różnie bywa). Oklejają poszarpane ściany i tanie samochody. Ich twarze porasta niezdrowy zarost. Wulgarne szminki eksponują kurewskie sardoniczne uśmiechy.
Zasnąć. Spałem. Obudził mnie krzyk komentatora radiowego. Gol! Że wygrywamy. Euforia trwała mniej więcej tyle, ile mi wkurw, że mnie wybudzono z pierwszego zdrowego wieczornego snu. Potem powiedział, że spalony, a ja się zacząłem jarzyć nowym zasypianiem. Zimno w nocy. Gorąco za dnia. Łachy się walają najróżniejsze. Trzeba iść na spacer.
Lubię nie zrobić czegoś dobrego i zaplanowanego, po to, żeby zrobić coś spontanicznie, co tylko nawet potencjalnie może być dobre. Jest obiecujące.
Więc, co o tym myślisz?