Ciekawe kiedy spłonie Tęcza na Piętnastoleciu.
Stanął w grodzie pomnik brata. Brat z żoną. Ale brat.
Te środowiska są wniebowzięte. Te środowiska będą świętować na okrągło. Jak przedstawiciel tego środowiska weźmie i skojarzy – a przecież każdemu się zdarzyć może przebłysk olśnienia -że jest taki sklep, jak da znać drugiemu, jak w sieci skrzykną bojowniczą resztę, to zbiorą się, pójdą, przyjdą i podpalą.
I ja chodzę. Nic nie ostrzę. No, może język. Na razie czytam prasę i w myślach. Bawię dzieci a też sam siebie.
Licho dbać o język, kiedy człowiek zaczął się jąkać. Zaczynając wypowiedź zatyka się po trzykroć i nie może kontynuować. W końcu poddaje się, przyznaje do niemocy. Potem, w inne słowa, mówi zupełnie co innego, niż chciał na początku. I to nie jest nic nowego. Od zawsze miał tą przypadłość, że jak powiedział, to zrobiło się oczywiste, że chciał inaczej, co innego, o niebo lepszego. A poszło w eter to, co poszło, i już.
I nie tylko zacinam się rozpoczynając przemowę, tak, że jej na prawdę nie zaczynam. Nie tylko. Jeszcze mylę słowa.
Każą mi odkurzać. Skandal to, ale jakoś przeżyje. Informować chce przez telefon o progresie. Wiszę nad podłogą uczepiony za krótkim kablem ładowarki i patrząc na wyciągnięty z szafy odkurzacz mówię: no, jakoś leci, wyjąłem już kałuża. A wcześniej, bo byłem w sklepie po ptaka i pączki – przychodzą goście, kilku rzeczy w lodówkach szafkach szufladach brakuje – zeznaje do tego samego telefonu, że gościom się powie w razie czego: żyjemy teraz zdrowo i oszczędnie; wszystko dlatego, bo nie kupiłem kleju (kleju) i w związku z tym nie będziemy od dziś słodzić kawy. Afazja mowy.
Jednak śpiewać jeszcze mogę. Kiedyś złorzeczyłem na łikendowy tryb życia coniektórych. Że nie podoba mi się. Że słaby. Że nie pochwalam a nawet potępiam. Z perspektywy czasu widzę, że był to wyraz moich słabości, zawiści, zazdrości braku zrozumienia, nietolerancji, czepialstwa i innych jeszcze alstwa i ści.
W łiknedowym wyluzie widziałem wtedy jedynie ograniczenie i konformizm. Po cichu, trochę też podświadomie zazdrościłem łikendowym „tancerzom” tego, iż potrafią, mogą, stać ich na to mentalnie i finansowo, by chlać i latać piątek sobota niedziela. Później przestawać i grzecznie tyrać w ciągu tygodnia. Potępiając w czambuł ten tryb balowania miałem zawsze przed oczyma dwie trzy osoby całkowicie odmiennych płci, osoby, które znam, znałem, wiem, jak się potrafią bawić. To przez ich pryzmat, przez ich obraz uzyskiwałem wysoce niedoskonały materiał do utyskiwań. Przyjmowałem taką rachityczną metodologie i z analizy uzyskanych danych wyłaniała mi się „przeklęta” subiektywizmem i małymi zawiściami wizja spaczona: oto rzesze ludzi żyją źle. Tak mi wychodziło. To chciałem udowodnić. Za pomocą negacji tego stylu chciałem bronić a nawet promować styl swój, rzekomo idealny, pożądany, jedyny, doskonały.
Teraz widzę jak małe i płytkie to było. A dostrzegam to tylko dlatego, że stałem się „łikendowy”. Ale myliłby się ktoś, kto przypuszczałby, że moja łikendowość ma coś wspólnego z atakowanym w przeszłości programem imprezowym „od piątku do niedzieli” (w wersji irlandzkiej – od czwartku do niedzieli, bo tam nikt do piątku z rozpoczęciem bahonaliów nie czekał)
Nie. Może i jestem łikendowy, ale inaczej. Nie to, że czekam do piątku z gotówką na butelkę w portfelu. Nie to, że oczekuje z zaschniętym gardłem i ostrym mentalnym pragnieniem do wczesnych piątkowych godzin popołudniowych. Nie to też, że jak już pęknę w piąteczek to sobotę i niedziele, znaczy cały łikendzik lecę jak ta lala malowana przy barze. Nie. Wszystko nie to, bo moja łikendowość ma teraz mało wspólnego z łikendowoscią jakiej kiedyś nie tolerowałem i nie rozumiałem, dla której wyrozumiałości nie miałem, moja łikendowość nie ma nic wspólnego z jakże przyjemnym niezależnie od czasu i miejsca alkoholizowaniem się, włóczęgostwem, gawędziarstwem, „łowiectwem”. I tym, co potem: koniecznym leczeniem, spontanicznym ględzeniem, niemiłym trzeźwieniem, denerwującym dzwonieniem, irytującą koniecznością, przygnębiającą niespójnością, uwłaczającym rozczłonkowaniem, zdradliwym klinowaniem, kłopotliwym zapytaniem.
Ja jestem teraz łikendowy. Jestem teraz łikendowy, ale nie samoistnie i oczywiście. Nie świadomie i nie z premedytacją. Jestem łikendowy i nie pijany łikendowością swoją. Jestem łikendowy i trzeźwy. Jestem łikendowy i stabilny. Jestem łikendowy statyczny. Jestem łikendowy i przewidywalny. Jestem łikendowy i jestem tygodniowy nie dlatego, że bardzo chce albo że styl życia, kalendarz i zegar mi moja łikendowość dyktuje. Nie, ja jestem teraz łikendowy, trzeźwy i spokojny, wrażliwy i leniwy, inny w piątki soboty niedziele, inny w poniedziałki wtorki środy czwartki – łikendowy, tygodniowy – na doczepkę. Z tylnego siedzenia. Dodatkowy.
Jestem łikendowy bo kto inny jest łikendowy. Jestem łikendowy nie dlatego, że wielu jest łikendowych. Dlatego, że jestem łikendowy i że wielu jest łikendowych, ja zacząłem to rozumieć. Zacząłem to także rozumieć dlatego, że jestem łikendowo trzeźwy.
Kiedy jeszcze nie byłem łikendowy a stale nietrzeźwy wiele rzeczy mi się wydawało i z wieloma nie mogłem się pogodzić.
Teraz jest inaczej, znaczy lepiej. I to mnie mocno niepokoi. Jak jest dobrze, będzie z tego coś złego.
Moja łikendowość teraz obserwuje z uwagą, badam, podchodzę do niej z dystansem. Niech moja łikendowość nie przesłoni mi mojej niełikendowości.
Jak tęcza ma spłonąć, niech spłonie ósmego dnia tygodnia.
Więc, co o tym myślisz?