Wsiadła do autobusu babcia w masie palt, szali i czap. Mała taka. A tekstyliów góra. I zapytała, czy dojedzie na Świerczewskiego. Mnie akurat zapytała. Bo siedziałem najbliżej drzwi. Bo dopiero co wsiadłem po krótkiej rozmowie z taksiarzem, który prosił o numer do starego, winnego dwie dychy. Taksiarz wesoło napomknął, że czeka na kasę i ma nadzieję odzyskać ją właśnie na dniach, bo inaczej nie poratuje już ojca, jak ten będzie znów przegrany. Znałem gościa, jeździłem z nim, dałem numer, niech gadają.
Babcia zapytała o Świerczewskiego, a ja nie umiałem odpowiedzieć. Babcia zresztą nie czekała na odpowiedź tylko poszła dalej i zajęła miejsce. W wyniku dalszej komunikacji babcia chyba dowiedziała się, że nie dojedzie, bo zaraz, na następnym przystanku wysiadła.
Świerczewskiego. Gdzie jest, gdzie było do kurwy nędzy Świerczewskiego. Kim był Świerczewski? Co robił, i co zrobił, że na ulice nie zasługuje. Jednak nie zasługuje. Nie wiem. Nic nie wiem. Zabrali, zmienili. Świerczewskiego. Gdzie jest gdzie było Świerczewskiego. Kilka tylko sekund jakby szukałem w loftach pamięci. Zrezygnowałem. Do babci, do pleców babci wybąkałem tylko, że nie wiem, że przykro mi. Zrobiło mi się naprawdę przykro. Nie z powodu tego, że zawiodłem babcie. Babcia, wiedziałem, da sobie radę. Babcia dała rade. Było mi źle dlatego, że nie wiem. Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele, ale to bym se wiedział. Powinienem. Uważam, że powinienem wiedzieć.
Nie ma Świerczewskiego. Nie ma Świerczewskiego tak jak nie ma Czarnych. Jest Galeria Słoneczna do której idę się odlać. Idę do kibla w galerii prawie zawsze jak jestem w tym rejonie miasta. Kiedyś poszło by się do Sabatu. Tam mógłbym zadośćuczynić dwóm palącym potrzebom: odlanie się i napicia. Teraz jest galeria i tylko moczopędność. Moczopędność jesienna. Jakoś tak mam o tej porze roku, że szczam więcej i częściej. Niezależnie od tego, ile chleje. I czego.
Moczopędność miałem i na warszawskiej Pradze, i w Cork irlandzkim, i miastach i miasteczkach angielskich. Szczałem też obficie na Świętokrzyskiej. Interwałami.
W stolicy na Środkowej zepsuł się kibel. Znaczy jakoś jego przepustowość nawalała. Żeby oddać się tym czynnością jeździłem raz dwa razy dziennie do pobliskiej galerii Warszawa Wileńska. Trwało to jakiś tydzień. Tyle pomieszkiwałem tam sam. Później już było normalnie.
Przeżyłem małą iluminacje. Jakiś przebłysk świadomości pod wpływem przeżyć wyjątkowego dnia codziennego dzisiejszego. Otóż może Świerczewskiego to było dzisiejsze Limanowskiego? Czy może Okulickiego… Ważne i nie ważne zarazem. Co uderzające, to to, że ja widzę mapę grodu tak, a ona inaczej.
Siedzimy w zepsutym samochodzie i czekamy. Czekając na pomoc (pomoc jest oferowana chętnie, przychodzi nie za późno, w sama porę,co przeczy dziwnym niepotrzebnym insynuacjom, że ludzie w tych czasach wilcy…) Siedzimy po królewsku. Może pomoże Jagiełło, raczej pomoże Szczodry. I z nudów rysujemy mapy słowami. Jak dojechać? Droczymy się ulicznie i co do celów topograficznych osiągania sprzeczamy. Mi wychodzi, że prostopadle, jej równolegle. Jest różnica? Jest. Dysonans poznawczy w stylu tego od Bolka i Lolka. Dla mnie zawsze ten mniejszy grubszy okrągły to Bolek. Jak się okazało, bo rocznica urodziny jubel, prawili w telewizorze – nie miałem racji. Ona miała. Przegrałem kilkanaście tysięcy euro. I w tych dywagacjach o miejskich szlakach komunikacyjnych odegrałem się. Jesteśmy kwita, ale dziwne to kwita.
Wyszedłem oddać do szewca. Nie swoje buty. Ja jak buty to albo trampek albo but żółty. I te i te służą dobrze i długo a jak już przestaną – do wymiany. Nie do naprawy. Jednorazowe. Wielosezonowe, mało usterkowe, nienaprawialne.
Pogoda jak ciepły pączek z budyniem albo lekki stopień niepełnosprawności. Wchodzę w drzwi, a przede mną blisko ciało w ciało – baba. A w środku gość jak to gość z wąsami i obły okryty w czarne coś i w czapce też ciemnej. Szepce. Tłok, bo pakamera jak plastelina pod paznokciem. Półki, na nich pary obok par, zimowe toto ewidentnie, i tylko odrobina podłogi: dla pana szewca i grubego co mówi. Ja i baba nadprogramowo. Za dużo.
Gość stoi jak stał a baba wyjmując but, że tutaj taki oto paseczek. Na to szewc, nie nie nie, co pani chcę, żebym ja tu pani taki paseczek kleił? Co jak co, rzecze szewc jak to szewc, ale takich duperelek nie i nigdy nie. A baba pyta, więc co, że jak, a szewc jak to szewc – niech se pani sama przyklei.
Moje kolej więc pytam podchwytliwie, czy pan szanowny tu byty może naprawia przypadkiem. On, szewc jak to szewc, że i owszem, naprawia. Ja, że mam tu oto dla niego coś grubszego, nie jakieś tam duperele. A on, widząc but, który wyłania się z trzymanej przeze mnie torby jak żyrafi noworodek naznaczony somalijskim zwyrodnieniem, że o tak, że coś grubszego tak, że duperele żadne nie, a grubszego tak, że widzi, że tak, że widzi, że robota dla szewca, nie paseczek jakiś dla baby. Oddałem, podałem nazwisko też nie swoje. Oddaliłem się nie pytając o cenę co będzie kolejnym gwoździem do wiecznie i nigdy nieurzeczywistniającej się trumny owego spoufalenia.
Szewc, jak to szewc z kresów, zaśpiew miał lwowski albo chociaż siedlecki. I dużo roboty. Nie moje buty na sobotę.
Więc, co o tym myślisz?