Bóg, gwiazdy i kolanko

Kolanko było zapisane w gwiazdach.

W drodze do Poznania, przy jednej ze stacji benzynowych, na której miałem kupić szlugi, gazety, coś do picia oraz tani amulet, stało KFC. Tam postanowiliśmy zjeść. Pierwszy postój podczas tej podróży. Drugi posiłek tego dnia.

Ona wie „co”, „kto”, „kiedy” i „z kim”. Pewnie wie też „dlaczego”. Lubi to wiedzieć. Ja mam świadomość, że ta wiedza jest człowiekowi niezbędna. Człowiek musi, powinien wiedzieć, kogo porzucił po tym jak źle traktował Kret. Człowiek ma obowiązek znać takie oczywiste fakty jak szczegóły edukacji i kariery zawodowej Karolaka. Człowiek słoń a nie homo sapiens jeśli nie wie, które dziecko jest z którego z kolei małżeństw Jandy, ile szlug wypala Czubaszek i dlaczego kocha muzyka; w którym roku Olbrychski zapałał miłością do Rodowicz, oraz jakie polskie gwiazdy zrodziły się z eksplozji musicalu Metro.

Jak człowiek tych rzeczy nie wie, jest źle. Wiem o tym od niedawna, ale wiedzę tą znajduje jako bardzo przydatną. Tłumaczy ona wszystkie moje życiowe niepowodzenia. I czyni to najpełniej.

Dlatego kiedy na parkingu pojawił się Bryndal, który po chwili okazał się Atrakcyjnym Kazimierzem, worek faktów i anegdot z życia celebrytów gotowy był do poprucia. Przez chwile wodziliśmy wzrokiem za przemieszczającymi się zielonymi dżinsami, dziećmi wesołymi w różnym wieku, takoż zielonkawymi kapturami, bardzo markowymi okularami, skórami, oraz wyglądającymi na szczęśliwe kobietami. Wszystko to szło do bardzo drogiego samochodu. Wszystko tak różne, tak w opozycji stojące do nas…

Podnieceni elektryzującym bliskim kontaktem ze światem telewizji i wysokiej kultury, jedząc tłumiliśmy emocje. Zajadaliśmy stres. Jeden wings kurzy na jedno wspomnienie żywej jeszcze w pamięci ikonicznej twarzy. Jedna drobiowy burger na wyraźny jeszcze przed oczami obraz symbolu pop sukcesu. Łyk słodkiej Coli by ugasić żar kującego zakłopotania.

Kiedy w centralnej części sanktuarium, wśród dobrze ubranych, sytych i szczęśliwych amatorów kurczakowych twisterów, pojawił się dość skromnie odziany, ale emanujący czymś szczególnym i ciepłym, Mateusz Damięcki, przestaliśmy nawet jeść. O rozmowie nie wspominając. Szok był niewypowiedziany. Ale, jak się okazało, to tylko preludium. Oto stojący do tej pory tyłem gość po okazaniu zmęczonej facjaty okazał się słynnym panem Milowiczem. Aktorem. Amantem. Maczo. Podstarzałem gwiazdorem seriali popularnych w latach dziewięćdziesiątych. Żeby tego było mało, tym dwóm gwiazdom, których blask oślepiał i zniewalał, towarzyszył facet znany z serialu Prawo Agaty. Hitu sezonu! I oni tak się w jakąś piątkę po parkiecie szwendali. Sławni i do znudzenia popularni, rozpoznawalni.  I choć było ich z pięciu, było ich wielu. I choć ginęli w tłumie lepiej ubranych, bogatszych, bardziej wyrazistych i ciekawszych, to ginąc całą przestrzeń i innych klientów połykali, unicestwiali, dominowali. Pożerali tymi swoimi znanymi inaczej gębami powietrze, zapachy, spojrzenia, odgłosy. Pochłaniali szmery papieru i łomot mlaskania.

I my tak nie jedliśmy i nie mówiliśmy siedząc. Wodzić wzrokiem za tymi kometami szołbiznesu nie wypadało. Patrzeć w stół nie dawało rady. Spoglądać na swoje spowszedniałe, myte zwykłą wodą i tanią perfumą spryskiwane twarze nie szło.

Uciekliśmy. A wrażenie pozostało.

W kuchni zlew się zapchał. Ja leżałem i wcale nie pachniałem. Leżałem za długo i za bardzo leżałem, zostałem więc wywołany do roboty. Miałem syfon odkręcić, przeczyścić i przywrócić światu. Do pracy zabrałem się ochoczo. Nie tylko dlatego, że chciałem udowodnić leżenia swojego efemeryczność. Nie tylko by leżenie „złamać”. Nie tylko po to, by wstając móc zaraz z powrotem zalec. Zabrałem się ochoczo bo entuzjasta jestem prac wszelkich i chętnie paluchy w śmierdzące sprawy pcham.

Rozkręciłem wszystko. Przepłukało się toto, przedmuchało, oczyściło, po kawałku zaczęło składać. na siłę oczywiście: a co się będę ze starymi rurami certolił?

Jest takie hydrauliczne pierwsze przykazanie… Powtarza go Ser, zna i ceni Pieczara… O tym, że woda napotykając na szczelinę… I tak dalej.

Więc woda napotkała na niejedną szczelinę. Woda wdarła się z radosnym impetem w każdą powstałą w wyniku mojej interwencji szczelinę. Wszystko zaczęło przeciekać. Woda lała się i leje jak ta lala do tej pory. Przyszedł gość, specjalista niby, siedział w szafce pod zlewem zgięty jak małpa i dwie godziny grzebał. Przyniósł nawet uszczelki oraz swoją wiedzę i doświadczenie w tej dziedzinie. Nie wskórał nic.

Wyszło na to, ze hydraulik ze mnie żaden, ale jak coś zepsuje, to konkretnie.

Broniłem się. Przyszło mi odpierać zarzuty że o kolanku nic nie wiem i syfonu w życiu nnie widziałem. Nie mówiąc o naprawie.

Jak się bronić, to z klasą. Miałem asa w rękawie. Z niejednego pieca chleb się jadło, z niejednego syfonu…Anegdota z życia dupę jakby uratowała.

Wspomniany Ser i nieodżałowany Muchozol siedzieli kiedyś na robocie. Że remont. I że kuchnia, że kran, że nowy zlew, że kolanko i syfon właśnie.

I raczyli się, bo co się mieli nie raczyć. Raczyli się już czas jakiś, znaczy dni tygodnie miesiące lata się już raczyli, czym cierpliwość niektórych na próbę wystawiali łobuzersko.

I gniew wstąpił w Muchozolową taki, że namierzyła, że pofatygowała się, że mimo licznych innych przyjemniejszych obowiązków przyszła i chłopaków na remoncie odwiedziła. Znaczy na spożywaniu wódki nakryła. Swój gniew wyładowawszy i pretensje zwerbalizowawszy przeszła do czynów. Zero siedem ze stołu, myk, do kuchni, myk myk, zawartość butelki do zlewu, cyk cyk cyk, wylała.

A ci Demiurdzy siedzieli i Bóg jeden wie co się w ich jaźniach niedopitych działo. Bóg jeden wie, ile myśli, wyrzutów i reakcji na tą akcje przemielili. Bóg jeden wie, ile uczuć głębokich (a spektrum ich jak Nil szerokie) sercami ich targnęło. Tego nie wie nikt, jeno Bóg.

Bo to co się działo, to co się stało później to nic innego było, tylko dowód na Boga istnienie. To co się wtedy działo i stać miało później, to nic innego, tylko czysta boska ingerencja. Bóg wmieszał się z całym swym majestatem i mądrością wszeteczną w sprawy zwykłych, a specjalnych przecież, wybranych ludzi. Wtedy i tam właśnie. Tego dnia, w tym mieszkaniu, o tej porze.

Muchozolowa krzyczała, ciskała się, wódkę wylewała, a chłopaki siedzieli. I milczeli. I Bóg jeden wie…Bo Bóg się wmieszał.

Kiedy wyszła, milcząc czy nie milcząc, wstali, biegnąc czy po woli krocząc, kto wie, Bóg jeden chyba tylko, do kuchni poszli. Pod zlew zajrzeli, na swoja robotę popatrzyli. Nowe wszystko przed chwilą zamontowali. Kolanko okręcili, syfon wyjęli, oburącz w górę podnieśli z uwagą największą, lejek znaleźli, do butelki go włożyli powoli, by nie uronić ni kropli, zero siedem gorzały z plastiku do szkła przelali.

Bóg jeden wie, bo Bóg się  w To wmieszał i  To sprawił, że tego dnia, o tej porze, w tym mieszkaniu, oni, mając sprzeczne interesy, jak jeden mąż, jak jedna żona i kolega, dopięli swego. Muchozolowa wódkę, złość rozładowawszy, wylała, przeżyła katharsis i duma ją rozsadzała, że tak zdecydowanie zadziałała. Chłopaki tą samą wódką przeróżne kace, smutki i rozterki zaraz potem zaleczyli.

Chwalić Pana.

0Shares