Nie kupuję biletów. No, może te do kina. Nie kasuję ich poruszając się komunikacją miejską. Niezależnie od tego gdzie jestem. Czy w grodzie, czy w stolicy, czy Toruniu. Tam oj na wyspach kupuję u kierowcy, bo tylko przez jego strzeżone pilnie terytorium wiedzie droga do wygodnego wnętrza. Ale tu nie. Od zawsze. Nigdy. Nie kupowałem, nie kasuję, nie będę używał.
Jestem bezbiletowy.
Jest kilka przyczyn. Najbardziej prozaiczna to ta, że lubię tą swoją chwilową nielegalność. Bileciki do kontroli. Nie mam. Dokument tożsamości. Proszę bardzo.
W Warszawie miałem zazwyczaj kartę miejską miesięczną. Miesięcznie legalność swą toleruję. Rocznie mogę być legalny. O dekadach czy całym jednostkowym skromnym przeżyciu od narodzenia do zejścia nie myślę. Jednorazowo chcę bo lubię być nielegalny. Na bakier z prawem. Wbrew przepisom. Na przekór zasadom. Nielegalnie.
Złapano mnie bez biletu niezliczona ilość razy. W ciągu dwóch lat „ukarano” mnie kilkudziesięcioma jeśli nie setkami kar nagan grzywien mandatów upomnień. Przychodziły pisma, przypomnienia, ponaglenia, ostateczne wezwania, kategoryczne żądania, majestatyczne podsumowania, wesołe propozycje ugody. Owe kawałki papieru traktowałem zawsze z czułością. Służyły mi jako chwilowy surogat notesu. Nadawały się na rozpałkę. Zapełniały portfel. Robił on wtedy wrażenia zasobniejszego.
Jeżdżę bez biletu z lenistwa. Na przekór. Kontestuje w ten łatwy sposób śmieszne zasady. Nie kupuje biletów. Jestem uprzywilejowany. Zbieram kary, ale jestem wytrwały w swym postanowieniu.
Od jakichś dwóch lat posiadam jedną legitymacje. Należy mi się. Niby mi się należy. Uprawnia ona do bezpłatnych przejazdów środkami komunikacji miejskiej. W grodzie do dwudziestego piątego roku życia. W mieście stołecznym i kilku innych dożywotnio. Na legitymacji nie ma daty urodzin.
Od tych samych dwóch lat rezyduje mieście chytrej baby i lat mych pacholęcych. Wiek swój na ogół zatajam, czym sprawiam, że są co do niego pewne niejasności, ale – co tu dużo mówić – nie „łapie” się na darmowe przejazdy z ową legitymacja.
Do niedawna kolekcjonowałem krótkoterminowo mandaty za jazdę bez biletu. Czasem kontrole były bardziej częste, czasem mniej dolegliwe. Nigdy jednak nie protestowałem. Nigdy nie kręciłem. Zawsze miałem dokument. Nie miałem wątpliwości. Z poczuciem dobrze zagranej roli, spełnionego obowiązku, wierności zasadom i zadośćuczynienia powinności, przyjmowałem z godnością kary. Pojawiała się kontrola, a ja już z dowodem w ręku dumnie wyprostowany ze świetlistym stabilnym spojrzeniem wbitym w zmęczone i rozbiegane oczy kanara okazywałem postawę niezgody na system i dobrowolne spolegliwe poddanie się karze zarazem.
Zostałem rekordzistą. Jako że lubię wszelką korespondencje, szczególnie tą z urzędami, napisałem kiedyś kontrolnie z ciekawości do firmy zajmującej się windykacją należności. Odpowiedź nadeszła dość szybko. Na trzech kartach papieru – jak biling rozmów maniaka telefonicznego – wyszczególnione były jeden pod drugim kolejne bezbiletowe przejazdy. Sporo tego. Wiem, że co niektórzy odpokutowują podobne rzeczy w Żytkowicach. Mają z tego roczny czasem dwuletni turnus. Spędzają tam czas z tymi, co nie płacili alimentów czy innych kredytów.
W końcu znudziło mi się. Podczas kolejnej kontroli machnąłem raz czy dwa legitymacją. Nie przeszło. Raz przyznałem się do jakiegoś mezozoicznej metryki. Innym razem zaraz dałem dowód oświadczając, że jednak chce mandat.
We wrześniu po raz pierwszy udało się. Jechałem ozdrowiały z Huston. Po dwóch tygodniach leżakowania i trzeźwienia nie pragnąłem szybko zejść ze ścieżki cnoty. Cokolwiek to znaczy.
Pani zapytała o bilet, odpowiedziałem uczciwie, że nie mam, ale dodałem, że mam legitymacje. Wyciągnąłem, zaprezentowałem, spojrzała, oddała, podziękowała, odeszła.
Teraz właśnie To mi się spodobało. Udowadnianie kanarom, że mam prawo do darmowych przejazdów. I tak to się kręci. I mnie.
Za każdym razem zasłaniam się legitymacją. Prawie zawsze jestem proszony o drugi dokument. Nie mam go i od razu,wyprzedzając cokolwiek z tamtej strony zagaduje, że nie mam jeszcze ukończonych dwudziestu pięciu lat. Często w przypływie entuzjazmu dodaje, że kończę dwadzieścia cztery i jestem bardzo ciekawy (gdyby szanowny pan, szanowna pani mogła mi odpowiedzieć) czy jeżdżę za darmo do dwudziestych piątych czy szóstych urodzin. Czasem dodaje, że w innych miastach mam łatwiej. Rozmowa się klei, czas mija, jak podczas zdrowej kłótni.
To teraz zawsze przechodzi.
Naście lat mi zeszło żeby przekonać się, że nielegalność i popadanie w długi nie jest wcale najfajniejsze. Dwa lata zwlekałem, żeby odważyć się na piętnastoletnie odmłodzenie, skutkujące komunikacyjnym luzem.
Więc, co o tym myślisz?