odwet pijanego kierowcy

Ostatni raz w Sabacie byłem jakoś we wrześniu. Więcej grzechów nie pamiętam. Moja przygoda z Salbatronem trwała ponad dwadzieścia lat. Jesteśmy  – ja i lokal – rówieśnikami. Kiedy bar otwierano ja zaczynałem spożywać.

Powiedzieć, że Sabat z czasem stał się moim drugim domem, to nic nie powiedzieć.

Można o Sabacie mówić długo i namiętnie. Można dzieje Sabatu splecione z żywotem człowieczym prywatnym i osobistym opisywać. Jest możliwym opisać zjawisko „Sabat”. Nie podejmę się tego. Nie teraz, nie dziś.

Dzięki temu, że był, że jest Sabat, dzięki piciu mojemu, alkoholizowaniu się, które przecież często tam – całe dnie, całe tygodnie, miesiące i lata w Sabacie się przesiedziało podpijając – za sprawą tego picia wiele rzeczy i spraw się zawaliło, zaniedbało, ale i są takie sfery, które się wzbogaciło.

Na przykład słyszę od innych nierzadko: No nie mogę być przecież w dwóch miejscach jednocześnie… Słyszę tą oczywistość jako obronę, jako tarczę przed napastliwymi często atakami młodych. Niby racja. Niby wszystko w porządku. Niby tak jest właśnie. A tu nie…

Są to dziwne momenty chwile; jeszcze dziwniejsze miejsca. Często jest tak, że leżąc na łóżku z zamkniętymi oczami i balonem gazów szlachetnych w środku, jest się równocześnie w miejscu z przeszłości, gdzie już się było. Może było się „nie za bardzo”, a może się jakoś tęskni do tego akurat miejsca, tego czasu? Nie wiadomo. Co wiadomo, to to, że leżąc na tym łóżku porą przedpołudniową jest się jednocześnie gdzie indziej. Tam oj.  Czasem jest to miejsce nowe. Obszary dziewicze. Uczucia, których istnienia się tylko domyślamy. Czasem rzeczy znane. Niby znane. Na przykład miejsce, gdzie było się osiem lat wcześniej. Raz w życiu. Leży się w mieszkaniu na radomskim blokowisku a jest się ciałem i czuciem na irlandzkim zadupiu.

Pojechałem szukać pracy. Roznosić CV w biurach firm. Było rano. Ulice, raczej uliczki osiedlowe. Cicho. Niewielkie budynki piętrowe lub tylko parterowe. Siedziby firm. Żadnej produkcji. Biura. Aut ruchu brak. Jak samochód, to grzecznie stojący. Ładnie zaparkowany. Jak należy. jak malowany. Trochę zieleni, ale nie nachalnej. I to trwało godzinę dwie. To roznoszenie CV. Było minęło. Różne uczucia temu towarzyszyły. Ale płytkie. Bez historii. Raczej był to dzień poranek nic nie znaczący. Nijaki. Nic się nie wydarzyło. Przyjechało się tu pociągiem z Cork. Do tej wiochy ultra nowoczesnej. Od stacyjki poszło się spacerkiem i zaraz osiągnęło to zagłębie potencjalnych karier. Było sucho a może wilgoć była w powietrzu. Było cicho a jednak ta cisza w powietrzu grała ptasim kwileniem, odległym dźwiękiem silnika, szmerem maszyn biurowych.

A teraz się leży pod kołdrą, bo jakby dreszcze, jakby schronienie. Jest ciepło, a nawet błogo. Tylko ten niepokój, śladowe drżenie, pulsacja… Niepokój, lęk, bo co? Bo gdzieś na granicach świadomości, wiesz że leżysz tu właśnie. A przecież wszystko, co się pod tą kołdra i tymi powiekami dzieje świadczy o tym, że jesteś tam. Czujesz ten zapach asfaltu i jego miękkość. Słyszysz pomruk morza nieopodal, za dachami. Szumek liści wyżej. Swój oddech i jeśli nie powłóczenie akurat nóg, bo jesteś w formie, to krok swój. Zapach powietrza lekko kołyszącego się. To czujesz, że ubranie leży wygodnie, że gładko idzie to przekazywanie kartek papieru formatu A4 z mniej lub bardziej literackimi faktami życia twego. Te parę słów w progu. Czasem zaproszenie dalej, w głąb, w jamę pogadanki. To dzień dobry i to do widzenia. I że dalej. Bez pośpiechu. I czuje się swoją skórę i na niej granie fal. I włosy się swoje czuje, jak wstają, jak chłoną woń. I sól się czuje w nosie i elektrolity w systemie. I krew krążącą wesoło i bez skarg. I lekki głód. I ma się to poczucie przestrzeni, tą świadomość odległości. Jest bezpiecznie. Dobrze oddaleniem.

I czuje się gdzieś w tkankach, że jest dzisiaj, i że jest to dzisiaj w dwa tysiące szóstym, irlandzkie, egzotyczne dzisiaj. I czuje się, że było wczoraj, i to wczoraj przed tym dzisiaj w tamtym szóstym. Aura tamtejsza, pościel dzisiejsza. A leżę przecież współcześnie, w czternastym już. I czuje się, że jest jakieś jutro jest będzie, i że to jutro pachnie tym dzisiaj, te godziny zamienia się zaraz w tamte, ta część czasu przejdzie w stan czasu przyszły, ale bliski.

I dla jasności: nie mówię tu o jakichś zwykłych sennych majakach. Nie mówię o fantasmagoriach i onirycznych marzeniach. Nie wspominam tu o jakiejś pół jawie, pół śnie. O żadnym pomiędzy nie mówię. Za bardzo wtedy jestem tam i zarazem tu, żeby być gdzie indziej. Zbyt wyraźnie jestem tam, i zbyt dobrze o tym wiem tu, żeby śnić czy marzyć. Za bardzo jestem żeby mi się tylko wydawało. Za trzeźwy jestem, żeby można mnie było zwodzić. Za czujny jestem, żeby mi się pomyliło.

Kiedyś umiałem jedną rzecz. Potrafił to także Muchozol. Siedzieć w knajpie, najczęściej w Sabacie, ale zarazem nie siedzieć. Czekać na piwo czy kolejkę, ale właściwie nie czekać, bo nie być tam, w tym miejscu, może ciałem być, ale też jakby mniej, natomiast sobą, duchem, myślą, daleko, bardzo daleko, tak daleko, że nie ma tak daleko, transcendentalnie, poza granicami, dalej nawet, poza byciem i nie byciem, poza życiem, ale też poza śmiercią. Nie pijanym być, choć alkohol w tym „niebyciu” chwilowym pomagał. Nie że zalany tak, że brak kontaktu. Przeciwnie – wszystko dokoła pod kontrolą odpowiednią, ale jakąś zewnętrzną, obcą, oddzielną, zleconą, bez zaangażowania. Bo cały ja, i jak twierdził on, cały on, gdzie indziej, nie tam.

Być w miejscu i zarazem nie być. Być w dwóch miejscach jednocześnie. I żadne to bajery. Żadne ściemy. Tak jest. Tak bywa.

0Shares