Jest zima. Ale nie było jej jakiś czas temu. Nie ma to znaczenia. Ilekroć przejeżdżam koło wypożyczalnie maszyn Jazieniecki na Jedenastego Listopada, przychodzi mi na myśl, jak rozbieżne mogą być nasze wyobrażenia o czymś, i rzeczywistość.
Dorabiałem latem u kumpla. Firma czyszcząco-sprzątająca, ale i roślinki, i odśnieżanie (latem?). Prałem dywany u księdza. Czyściłem wykładziny w firmie z kapitałem. Odkurzałem i odświeżałem tapicerki w samochodach osobowych. Robiło się i podsufitki w ciężarowych, całe kabiny w tirach.
Było w planie jakieś odplamianie podjazdu z kostki przed jednorodzinnym domem pod Radomiem. Był jakiś Kochanowski i tam chwasty. Rwanie chwastów, ogólne porządkowanie.
Zapytałem Huberta, jak ten Kochanowski będzie wyglądał. Wcześniej kolega wyciągnął ode mnie, że mam jakie takie doświadczenia: że pracowałem na plantach w Holandii, gdzie i walczyłem z chwastami, i sadziłem, pieliłem, woziłem ziemie. Przesadzałem roślinki do doniczek, przycinałem listki.
Ogólnie w Holandii to wpadałem do gęstej sieci tamtejszych kanałów (jako że więcej ich niż dróg lądowych, czasem wychodziło na to, że do porządku przywoływał mnie nagły pobyt w wodzie po szyję.) W Holandii zdobywałem swoje pierwsze zagraniczne doświadczenia: pierwsza praca, pierwsze wspólne „mieszkanie” razem z innymi pracownikami, pierwsze poważne łamanie prawa, pierwsza puszka, pierwszy kontakt z rodziną królewską: królowa holenderska zafundowała mi bilet powrotny do kraju; pierwsza podróż samolotem.
Rwania chwastów więc nie bałem się. Na pracę u Kochanowskiego patrzyłem ze spokojem. Pytałem o jakieś szczegóły, a Hubi odpowiadał: że jest plac, że są rośliny, krzewy, drzewa. Liście trzeba zbierać. Coś odkurzyć. Ogólnie uprzątnąć. Działka miała być, znaczy ten plac. Ale działka to działka. I tak się kojarzy.
Jechaliśmy właśnie wiaduktem na Słowackiego. Letni poranek. Na murku za przystankiem siedział Łysy. Jakiś filetowy. Pogadaliśmy o nim. O chłopakach, którzy mocno walą. Którzy walą na całego. Dla których nie ma przeproś. O tych najtwardszych pogadaliśmy. I fajnie nam się gadało. Bo ja wiem co znaczy walić bez opamiętania. On wie. Obaj wiemy.
Bez potępiania więc w czambuł. Z refleksją głębszą. Z próbą zrozumienia. Choć z perspektywy siedzenia w dobrym samochodzie, który wiedzie cię do pracy, zrozumienie tych herosów z góry przegranej walki z wiatrakami, z tymi buntownikami bez powodu, z poetami pustych butelek i pieśniarzami niedoli, z tej perspektywy zrozumienie ich do najłatwiejszych nie należy.
Ni to przyklasnąć, ni potępić. Dlatego ciekawie.
Jechaliśmy po maszyny a potem na jakąś robótkę. A mi w głowie to pielenie się mieliło. A ja myślałem o tej działeczce u Kochanowskiego: że porzeczka jakaś, że w cieniu maliny, że jakiś domek, za domkiem pole. Że bzyczenia owadzie, mocna sucha woń zielska w słońcu, wilgotny odór zgniłych owoców leżących od kilku dni na czarnej mięsistej ziemi pod drzewem… Trochę cienia, trochę ostrych promieni git planety – wszystko przesączające się kolorami przez gęste liście niskich jabłoni. Wiaterek, trawka, herbata w termosie. Ścieżki twarde piaszczyste, walczące z kępami śmiesznych niskich łodyg. Na obrzeżach miasta. W oddaleniu. W odosobnieniu. Cisza.
Zmęczę się, pomyślałem, położę w cieniu. Popatrzę na dziury w niebie. Napije wody ze studni. Pracował będę bez pośpiechu. Nie to, że płaci mi za godzinę. Płaciłby sto dolarów australijskich za godzinę, i tak nie zostałbym minuty dłużej niż to konieczne. Ale tu bym nie spieszył się jak zwykle. Zwykle wychodzi ze mnie jakiś raptus: w głowie se lubię ułożyć jak to najlepiej, najszybciej zrobić. Taki plan. Podpytać, wyobrazić, zaplanować, i już nie ma odwrotu, z obranej drogi nie zejdę, chociaż miałbym zejść. Praca ta dla mnie to namiastka rywalizacji sportowej, ekwiwalent. Deficyt rywalizacji sportowej kompensuje sobie tą pracą. Pracuję sam. Nie ma z kim współzawodniczyć. Jeno z czasem. Z zadaniem. A ja lubię wygrywać…
Po praniu myciu szyb w Kratkach czy elewacji Iveco we Wsoli, pojechaliśmy do tego Kochanowskiego. To miał być pierwszy raz. Takie rwanie chwastów, sprzątnie tej „działki” później cyklicznie. Raz w tygodniu.
Jechaliśmy. Ja myślałem, że wiezie mnie na kawę najpierw do biura. Do małej salki na jakimś piętnastym piętrze biurowca Łucznika na Grzecznarowskiego. Ale nie. Wiózł i zawiózł mnie na pierwsze kilka godzin do pracy u Kochanowskiego. Kochanowskiego, który okazał się drukarnią mieszczącą się na parterze w w kompleksie budynków fabryki broni. Róg piątego roku i właśnie Grzecznarowskiego. Wejście, po schodkach, w reprezentacyjne szkło, visa vi ronda, po drugiej stronie duża siedziba banku PKO. Wylot Kościuszki. Plac, parking ukryty za ogrodzeniem, żywopłotem. Tu krzaki i kawał betonowej powierzchni, tam ścieżka rowerowa i chodnik dla pieszych. Stukot jakiś. Szum, łomot maszyn. Wejście i od strony ulicy, i do parkingu. Chwasty? Kilka mikroskopijnych mchów i traw w szczelinach między blokami. Żar i susza. Samochody. Przy wyjściu od ulicy należy zamiatać. Pielić i zamiatać. Ruch duży. Samochody. Tam stoją, tu jeżdżą. Też stają, bo światła. Murek. Na nim, na wysokości klatki piersiowej ogródek: mała „zaprojektowana zieleń”. Też pielić. Przycinać krzaki. Na widoku. Na parkingu sam, ale osaczony szybami, oknami. Ogrodzony.
Skwar. Beton. Jazgot mechaniczny. Spaliny, pył, chemia. Ludzie pracujący, siedzący na dupie na recepcji, spacerujący za parkanem. Widok na biurowiec, na bramę, na ruchliwa ulice.
W tym starciu czas nie miał zwyczajnie szans.
Więc, co o tym myślisz?