Miałem usiąść przy stoliku, na zewnątrz, w bok od drzwiczek, ale jestem w izdebce, pokoiku, przy bliźniaczym stole. Miało być słonecznie ciepło, a nie było. Teraz słońce wyszło, i zimno nie jest, ale zostaje tu gdzie jestem. Ni e wiem, czy z lenistwa, czy ze strachu, czy z powodu trudności z podjęciem decyzji.
Chciałem mieszkać na wsi. I mieszkam jakby. Tymczasowo, bo tymczasowo. Ale czy tymczasowość spełnionych marzeń uwłacza samemu spełnieniu? Nie wiem. Powinienem być szczęśliwy, i raczej jakby tak właściwie jestem. Tylko, że dziś wracając poczułem jakiś smutek wszeteczny. I to niedopasowanie. I to wyobcowanie. I to zagubienie w świecie niedoskonałym, w miejscu celów przypadkowych i usiłowań miałkich. I ludzie.
Bo rano niebo: pobudka koło piątej po śnie zdrowym i oczyszczającym. I ta kawa, ta herbata, ta toaleta, kupa, zęby, szyja, pachy, włos i oko. Jem albo nie jem.
Rano, jak wtedy tam, i gdzie indziej, kiedy ciekawie – ptak kwili świergoli. Rześko. Widno już tak rano, ale pusto. Więc idę sam we mgle i tym śpiewie ptasim. Idę drogą polną jakby. Ziemną piaszczystą. Zadrzewioną po bokach, stronach w głębi zabudowanych. Bo działka koło działki, dom na każdej działce a czasem niejeden i jeszcze inne ciekawe rzeczy na tych ogrodzonych przestrzeniach. Co domek, to inny. Są willowe bogate jasne. I drewniane w oddaleniu rozległe parterowe starsze. I betonowe prostokątne brzydkie jak nie mieszkalne. I z cegły i z pustaka. Kryte różnie, a też dziwne. Bo dachy różnorodne. Jak to w przypadku takiej przypadkowej nie pasującej z różnych czasów epok zabudowy. A zieleń wszystko ujednolica i uspokaja. I tak, i tak. Życie.
I te działki różne, i teraz wszystko zielone, wiec dobrze. I kwitnie. I pachnie. Mocno czasem. Czy tak, czy tak – dobrze. Nie za zimno, choć nie ciepło jeszcze. Ale radośnie, z rana radośnie. Ziemia: ziemia planeta, ziemia pod nogami, mokra, sucha, czarna, siwa, i ziemia pod kwiaty – sklepowa. Ziemia za zakrętem i za chałupą, a też ziemia pod nogami, przy sklepie, nad wodami, nadziemia.
Mocno z tą ziemią teraz w komitywie, bo z łóżka mogę nieomal na przestwór prosto wyjść. I oddychać. Z założonymi na piersiach złożonymi rekami, albo nimi machając jakoś – witać dzień. I jemu się dziwić. Co będzie? I jak?
Jakby lecę. Jakby dostałem skrzydeł. Znów. Tylko te pytania. To pytanie. Czy lecę na skrzydłach niesiony do kolejnej katastrofy? Bo nigdy nie odczuwam tak szczęścia, jak podnosząc się po kolejnym upadku. Nigdy nie czuje tak rzeczywiście szczęścia, jak otrzepując się cudem odratowany z kurzu po kolejnej glebie. Nigdy, jak zmartwychwstając. Od tego też jestem uzależniony. Od z martwych wstawania.
Boso mogę ziemią się cieszyć z pościeli. Trawnik kwietnik ziemia mi może wejść do wnętrza pokoju pokoi norki w każdej chwili, jak otwarte. Piesek biega po ziemi i ptak na drzewie, co z ziemi rośnie. Piesek nazywa się Misiek, a jak, a mi się śniło, że Mięso, i nawet powiedziałem jednemu, czy drugiemu, ale raczej tylko jednemu.
I jeszcze pachnie świętami i tą śmiercią. Jak powiedział jeden księżulo: do prawdziwego przeżywanie życia potrzebne jest to wyraźne silne doświadczenie śmierci. To ja mam owo doświadczenie. Jeszcze świeże. I jak kto wie, kto wie? Kto tego i tego dnia, o tej i o tej porze, w tym i w tym miejscu się dowiedział, że owo doświadczenie śmierci nie tylko moje? Bo przecież ten i ów doświadczył. Doświadczył najlepiej. Tak, że już się więcej mocniej silniej doświadczyć nie da. Doświadczył do końca. Tak, że doświadczył końca.
Więc te doświadczenia śmierci… Tymczasem tym bardziej się żyje. Żyć chce. Jakkolwiek, nawet jakkolwiek. Jednak jakkolwiek szybko nie wystarcza. I pojawiają się te wątpliwości. To niedopasowanie. To wyobcowanie i zagubienie. Ten brak. Ten deficyt. Nie chciejstwo, bo nie ma nawet czego chcieć. Wszystko się ma, a nawet się ma więcej niż wszystko, niż wszystko, czego się chce. Się ma za dużo. Dokoła za dużo. Ten wypełniony mnogością różnorodności deficyt brak. Ta przepełniona pusta. Ten smutek przez radość. To dziwne rozczarowanie jakby bez powodu bezpodstawne nijakie znikąd. Że coś nie tak, tylko nie wiadomo co, bo przecież wszystko tak, jak najbardziej wreszcie tak, wreszcie a nawet w końcu, i to tu, a nie tam, tam oj, bo miało być tam, a jest tu.
Bratki, jabłonki, jaśminy. Listki jasno zielone zielonkawe. Trawka młoda. Słonko widne a nie gorące jeszcze.
Kolejka wąskotorowe. Ulica Zagłoby. Autobusy pekaesy. Kordeckiego. Spacery nawet fajne niewymuszone.
Smażone kurczaki, piwo, frytki, żywica świeża, smar, błoto i ziemia – taka dieta.
Więc, co o tym myślisz?