Jadę tym autobusem. Tym, jaki znam. Jakim nigdy miałem nie jechać. Znam je z zewnątrz. Z obserwacji. Z przystanku, czy drogi. Specjalny to autobus. Jadę i niebieskie jasne poranne niebo cięte mi przed oczami konturami dachów piaseczyńskich kamienic. Te zalesione mazowieckie równiny za oknem rysowane profilami pasażerów. Oni grzecznie w rzędach. Równo. Podobnie senni. Zmęczeni. Jakaś obicia tekstylne, skołtunione owłosienie głów koło głów na ramionach: kontrast tej parszywej konfekcyjnej materii i ulotnej sublimacji zaoknia.
Refleksje i introwersje. Zapatrzenia, zakłopotanie, od słowa do drzwi, przechadzki te stąd dotąd.
Jeszcze jest wiele do nauki. Jeśli wola. Dalej uczyć się, for instance – patrzeć. Bo znów mam aparat. A czasem nie mam, nie miewam. Znaczy dysponuje aparatem, a czasem nie dysponuje, albo dysponuje słabiej. Kiedy studiowałem fotografie nie miałem aparatu dwa lata. Był gdzie był. Ale był. Ale nie miałem. Na egzaminy pożyczałem i działałem ekspresowo.
Dzieści lat nauki poszło raczej mimo. Osiem chyba lat nauki dla tego przykładu pięknego języka rosyjskiego zaowocowało tym, że słowa nie umiem powiedzieć. Te same lata ganiania za piłką czy odbijania jej przez siatkę? Co z tym? Pozostały krzywe nogi i pasja, z jaka patrzy się w telewizor kiedy grają inni. A pięć lat ciągłego rysowania i malowania, inkrustowanego nauką niemieckiego? Nic, pędzla ni ołówka do ręki nie biorę. Po niemiecku z trudem trzy słowa. Za to trzy lata dziennikarstwa i coś jest. Się czasem piszę, się czasem coś napisze. I nawet czytają, nawet drukują. Opieka? Rok nauki. Dla papierów. Dla „kariery”. Spotkania co parę dni. Dziesiątki zadań domowych, testów, egzaminów. Opiekuję się głównie sobą. Z obowiązku oraz dla pieniędzy. Płace sobie nawet, jak dobrze się sobą zaopiekuje. Zarabiam, jakieś pieniądze zostają. Jak się zaniedbam – katastrofa. Opiekuję się sobą z miłości. Kocham siebie. Ale jest to miłość trudna. Może nawet chora. Toksyczna.
Tak, jakbym miał opisać tymi kategoriami mój stosunek do samego siebie, to nie jest to przyjaźń, nie jest to dobre koleżeństwo- to miłość jest. Czasem romantyczna, czasem z rozsądku. Ale lekko chora. Aberracyjna. Toksyczna.
Także lata nauki konkretnego fachu czy innej umiejętności nie są u mnie proporcjonalne do efektów w życiu. Zycie zweryfikowało. I jest, co jest.
Mieszkałem chyba ( w ciągu ostatnich nastu lat) w siedemnastu miejscach w trzech krajach i i siedmiu miastach. Ale zawsze było to jedno mieszkanie w określonym czasie. Teraz nastąpił kolejny przełom wyłom – mieszkam kilka dni w jednym, kilka w drugim, a zdarza się że bywam w trzecim. Taki rozrzut.
Na przykład dziś obudziłem się tu. Wstaje, myje się, jem, wale kawę i jadę tam, tam oj. Nie jest wykluczone, że jeszcze dziś wrócę tu. Ale może zostanę tam, tam oj. Jak wrócę tu, to jeszcze będę chciał odwiedzić tam tam, trzecie miejsce. Na pewno za to jutro pojadę znów tam oj i zostanę na cały prawie tydzień. Po czym wrócę tu. Na łikend. I plan jest taki, że po lecie spędzonym na tych budujących i radosnych przemieszczeniach, pojadę dalej, w pizdu znów.
Mam koleżanke, która twierdzi, że nie może pracować kiedy dobrze się czuje. Kiedy czuje sie normalnie, czyli dobrze, nie może w pracy, przy biurku usiedzieć. Nosi ją. Jak mam odwrotnie. Dobre, wręcz wyśmienite samopoczucie to podstawowy warunek, by pracować. Jakkolwiek, gdziekolwiek. Drobne odchylenia od tego dobrostanu powoduje do roboty obrzydzenie. Tylko delikatne zakłucenia, rysa najdrobniesza na tafli samozadowolenia powoduje niechęć do pracy. Jakiejkolwiek. Nie wyobrazam sobie pracy w bólach, na kacu, w roztargnieniu, zmieszaniu, zamysleniu, smutku, dyskomforcie.
Wykonywanie pracy ma być radosne i jakos twórcze. Ma być wesoło i pożytecznie. Wydajnie i gładko.
Praca nigdy nie była głownym elementem mojego życia.
Więc, co o tym myślisz?