Z kota stek

Usiałbym przy tym stoliku, na zewnątrz, ale znowu jakieś niezdecydowanie. Stolik stał jak stoi. Tylko w jego pobliżu nie krzesła już, a fotele. Dziadek nadmienił, że to dla mojej wygody. Jest ładnie słonecznie nawet ciepło. Słabo to jednak widzę. Owo przesiadanie się na podwórko. Tak jak słabiutko widzę dla tego przykładu reformę emerytalną, a nawet emeryturę jako taką. Słabo widzę te populistyczne zawołania niektórych, że oto jak dojdą do władzy, będą reformę „odkręcać.”

Ale, ale…Nie dla mnie ona być może, nie dla mnie… Chociaż im dalej ona przedłużona oddalona w czasie, to jest szansa na te parę lat pracy jakiej więcej. Co za tym idzie, szansa na jakieś pieniądze jednak. Choć jak bardziej ona odległa, tym mniej prawdopodobna. Ze względu chociażby na styl czy higienę życia. Słabo wszystko widzę i nie wiem, czy to dlatego, że byłem w Radomiu w celach rekreacyjnych, i jest to zaćmienie tymczasowe, przejściowe, kolejne i w ogóle już mija, czy to kwestia na przykład wieku mego nie emerytalnego jeszcze metrykalnie, ale pewnie pod pewnymi względami mocno zaawansowanego.
Byłem niedawno w tym nieszczęsnym szpitalu. Tam się nasłuchałem. Byłem świadkiem typowej rasistowskiej dyskusji kilku facetów, z który każdy miał takie samo zdanie o zgubnym wpływie i jakieś złowieszczej roli emigrantów. Tych, którzy już są w Polsce – Rumunów, Bułgarów, przedstawicieli jakichś Bliskiego Wschodu, traktowanych jako „nie nasi” Cyganów, oraz tych przyszłych, na przykład Ukraińców. Więcej Ukraińców. Ziało ksenofobią. W tych gadkach, których słuchać nie mogłem, pełno było jakieś nienawiści, zawiści, nieufności, wrogości. Głupoty, bo oni nawet tych ludzi chwalili za pracowitość, za jakieś mniej lub bardziej integrowanie się oraz wykonywanie prac, których my nie chcemy. Chwalili więc, i ganili tym samym, za nic. Ot tak. Żeby dołożyć. Słuchać ze spokojem nie mogłem, bo poczułem się jak słuchający zgromadzonych w pubie Anglików rozprawiających o, na przykład, Polakach. No jakoś tak podobnie to musiało wyglądać.

Nasłuchałem się o zdrowiu także, o samej sławetnej trzustce, o alkoholu.

Jeden kolega, podobno też trzustkowiec, tylko mało wiarygodny, bo ciągle żarł, był głodny i pił kawkę, a też popalał, ten opowiedział, jak to jego znajomy, wysłany przez babcie po zakup żeberek, kupiwszy alkohol i czując się z tego powodu nie fiar, odczuwając – już znieczulony, ale ciągle – wyrzuty sumienia, postanowił jakoś sprawę załatwić i wypiwszy płyny złapał kota, zabił go, oporządził, zawinął drobny mięsny szkielecik w papier, włożył w reklamówkę i wręczył babci. Czym sprawę wydawałoby się raz na zawsze załatwił. Bo sam nie konsumował, ale żeberka podobno wyszły wyśmienicie.

Czy ja miałbym tyle odwagi, śmiałości i fantazji, żeby postąpić podobnie? Miewam, nie powiem, ponosi mnie. Jednak ta historia urzeka. Podobnie kilka innych jakie się słyszy w szpitalach: część z nich to powtarzające niezmienne znane zgrane schematy; picie przez druty na złamanej szczęce, ukrywanie butelek po różnych domowych zakamarkach, pułapka pijanego zamkniętego na chacie i jego fortele, by za pomocą osób trzecich przemycić dostarczyć gorzałę i leczyć jakieś wredne kace…; inne, czasem właśnie odkrywcze!

Co innego jednak zaprząta mnie w tej chwili. Otóż mam wolne. Załóżmy, że pracuje. Gdybym pracował… Jak to się w tej pracowniczej nomenklaturze zwie? Załóżmy, na chorobowym jestem? Czy na zwolnieniu na życzenie? Jakoś tak jestem, jaby co. Kiedy jestem na zwolnieniu nie zarabiam. Załóżmy. Ale kiedy nie jestem na zwolnieniu, zarabiam i to zarabiam tyle, że mi wystarcza. To znaczy żyje skromnie oraz założyłem sobie pewne cele. Długo i krótko terminowe. I realizuje je. I będę. I czasu i pieniędzy i entuzjazmu ma mi starczyć. I zakładamy dalej: choć teraz odprowadza się za mnie składki ( a to się nie często zdażało), które według ubezpieczyciela, rządzących i ubezpieczonych są nic nie warte i w przyszłości zagwarantują jakąś finansową przykrość vel namiastkę, więc i nie mam się niby z czego martwić, to jednak czasem myślę. Jeśli już dożyje, co jest tak samo prawdopodobne, jak wygrana w totolotka, zagubienie się tłoczną zimową pijaną nocą w Londynie, bez telefonu pieniędzy i mózgu z danymi, i następnie samoodnalezienie cudowne po dobie; jak przeżycie upadku głową na żeliwny kanał z dziesięciu metrów, a też będąc ściganym dniami i nocami przez krwiożercze głosy, więc jeśli dożyje tych sześćdziesięciu kilku, mniejsza już o to ilu lat, to nie po to, żeby – jakoś sobie całe życie (tfu tfu nie zapeszać) radząc- zostać na te kilka ostatnich lat ostatnim nędzarzem. Nie?

Nic to, idę na ten stolik, na zewnątrz. Choć zaczęło padać. Idę.

A propo`s babci kolegi ze szpitala: w domu pojawiły się myszy. Babcia niewiele myśląc zwróciła się do wnuczka, żeby sprawę załatwił.

– Babciu, kota wpierdoliłaś, to teraz sobie sama myszy łap – powiedział konkretnie. Odważnie i z polotem.

0Shares