Pierwsze, Złe

Siedzę na zewnątrz i przy stoliku na fotelu czytam Margot Witkowskiego, a przede mną, pięć metrów na wprost babcia kopie grządkę. Pochylona w pałąk kopie zaciekle. Już pół godziny godzinę. Zdążyłem poczytać na onecie, podpisać co nieco, zjeść a wcześniej przyrządzić (skradzione z pracowniczej lodówki owoce morza plus kupione już młode ziemniaki i koperek. Z masełkiem. Podsmarzane podśmierdywało) oraz wykąpać się. Ona dalej kopie. Chciałem poczekać. Nie chciałem ostentacyjnie oddawać się lekturze kiedy ona orze. Ale ileż można czekać…

Wszystko pięknie, tylko ta myśl. Dlaczego baba? Dlaczego żona dziada, babcia, a nie dzierlatka jakaś młoda zdrowa przaśna i krągła? Babcia mała siwa, pomarszczona, w sweterku i kiecce, kaloszach, w rękawicach nawet niebieskich morskich, babcia grzeczna, kulturalna, wczoraj zapytała, co czytam, bo czytałem, a dziadek zapytał, czy czytam, kiedy czytałem, pan czyta? Czytam. To dobrze.

Wczoraj krzyczeli ci spod 19a. Znaczy syn. I jego siksa, znaczy pewnie najpewniej żona. On pije. Oni piją najpewniej. Pewno razem. Tak, razem. I jak to zwylkle bywa, dochodzi do spięć. Wczorajsze spięcie donośne było i mięsne. Kurwy chuje pizdy policja jebana mać. Długo i głośno. Że bije. Że on bije i bił nie będzie. Do roboty. Że do roboty. Żeby do roboty. On. Ona tak. I w ogóle znana piosenka. Ale wrzeszczała nakurwiała! A on tylko coś tam podpowiadał. Obąknął odkrząknął. Potulny. Wyciszony.  Wycofany. Może się bał. Te lęki… Nie widziałem ich. Chociaż siedziałem na zewnątrz. Z książką. Z tą książką. Bo wcześniej czytałem Zimny Płomień Mishiny. Ale nie podobało mi się. Dwa opowiadania, które mnie nie wzięły.

A potem się zrobił piątek sobota i już się nie siedziało na zewnątrz tylko się jechało i czytało w kabanie. Te pociągi. Te pociągi jadą te osiemdziesiąt kilometrów dwie godziny. Te dwie godziny trzeba jakoś spędzić. Nie lubię tłoków. Okazuje się, że nie lubię tłoków. Kiedy dwa tygodnie temu trzy wsiadłem, wsiadłem ledwo. Stali już na progu. Stali jeden obok drugiego na podłodze całego wagonu. Wszystkich wagonów. O miejscach siedzących należało od razu zapomnieć. A oni stali jeden obok drugiego na całej dostępnej płaskiej powierzchni wagonów wszystkich, a też w przejściach między wagonami. Wsiadłem i ledwo wsiadłem, ale wysiadłem. Dwie stacje przejechałem i nie wytrzymałem. Pociąg do grodu to nie tramwaj stołeczny na Prage. W tłoku się nie da. Tłok nie wskazany. Dziwny. Nie można. Nie powinno się. Więc jeśli nie trzeba, należy zrezygnować. Tak zrobiłem. A kierował mną już nie rozsądek, tylko jakaś irracjonalność. I chęć. I potrzeba. Antycypowałem to, co zaraz dostałem.

Czy ja tam wcześniej kiedyś byłem, czy nie, wysiadłem, jakbym kiedyś wcześniej był. Bo nogi poniosły mnie peronem prosto de zejścia z nasypu na prawo, prosto drogą dróżką asfaltową ale leśną polną z zadrzewieniem po bokach. Szedłem nieomylnie doszedłem do sklepu. Tam nikogo, tylko dziewczyna ekspedientka a za nią repertuar. Kupiłem od razu cztery i papierosy. Szykowałem się na jakieś czekanie. Nie wiedziałem jakie, ale przecież jakieś. Prosto i na nasyp i peronem mijając ławki aż doszedłem do jednej na której usiadłem. Słońce duze żółte i ciepłe lizało długie wieczorne cienie. Chowało mi się już za czubki drzew topo i chyba, ale jeszcze grzało i świeciło. Tym w humor wprawiało. I to że nikogo. Po tym tłoku statyczno dynamicznym. Teraz cisza i pustka. Spokój. Hosanna na wysokości. Błogostan. Nawet nie zakłócało go to, że przecież nie wiedziałem, czy następny pociąg się na tym zadupiu zatrzyma. Czy będzie jechał. Kiedy?  Bo to różnie bywa. Same osobowe wiją się tymi torami, ale niektóre są przyspieszone niezauważalnie, na tyle tylko zauważalnie, że niektóre stacje omijają.

Sączyłem, paliłem, konsolidowałem się, jednoczyłem, nabierałem krzepy i pewności.

Pociąg przyjechał za godzinę. I zatrzymal się. Nie dopiłem trzeciego piwa i wsiadłem. I nie pożałowałem. Bo były miejsca i nie było tłoku stojącego. Książki nie czytałem. Kontemplowałem.

Pierwsze przed trzecim niedopitym piwem to nie było pierwsze piwo w ogóle. W izbie były jeszcze dwa, przed pociągiem, a przed izbą jeszcze dwa, gdzie indziej. Pierwsze było więc inne, pierwsze. Które? Gdzie było to pierwsze? To pierwsze w ogóle? Bo jest świętą prawdą, że jedno piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Ale macież powtarza ( a matka ma zawsze racje?), że wszystko, wszystko w znaczeniu  ZŁE, zaczyna się właśnie od jednego, pierwszego piwa. Nie wiem kiedy gdzie które było pierwsze. To znaczy W OGÓLE to wiem. W knajpie o nazwie Garaż. Z Pyrą i Dymim. W jakimś dziewięćdziesiątym pierwszym.  Piwo duże. Znaczy litrowe. W kuflu. Pierwsze. Pierwsze z ośmiu tego dziewiczego, do południa, popołudnia.

0Shares