Wyszło na to, że czyta.
Dni moje od mniej więcej miesiąca cechuje nudnawa rutyna. Wstaje w te powrzednie o tej samej piątej minut piętnaście godzinie. Dzwoni wtedy alarm w telefonie. A ja wstaje, znaczy jeszcze pięć minut – nie mniej, nie więcej – leżę. Włączam stojące zaraz obok na podłodze radio. I leżę. I słucham. Pięć minut. Do dwadzieścia po. Wtedy wstaje na prawdę.
W łikendy inaczej. Ale raczej też rutyna. Jeśli jadę do grodu, jadę w sobotę, albo w piątek. Zawsze tym samym pociągiem, a tej samej godzinie. Raczej z tej samej stacji. Chociaż to się czasem zmienia. Ale zmiany te potwierdzają tylko regułę.
Zawsze ta sama herbata o tej samej porannej godzinie przed wyjściem z izby. Ta sama prasówka na tych samych portalach. Ta sama stacja radiowa, ten sam program, od tygodnia te same tematy polityczne. Nie wiem, ale wydaje mi się, że muzyka taka sama także. Te same słuchawki wieszane na tej samej szyi na tym samym progu. Przejście w pierwszych promieniach słońca przez tą samą furtkę. Droga ta sama, leśna. I tak dalej, i tak dalej, autobusy, ludzie, godziny, chmury, dźwięki, zaćmienia, powiewy, wyziewy, buty, dźwięki…
Nawet czas się jakoś zrytualizował, unormował: sekunda trwa równo sekundę, nie mniej, nie więcej; minuta, tak rano, jak i potem, w południe po południu wieczorem – minutę, sześćdziesiąt sekund; godziny postępują następują po sobie, godzina po godzinie. Wyjątkowo, bo przecież kiedyś było inaczej, bywało inaczej: dni zaczynały się o zachodzie słońca – składały się z płytkich oddechów i kroków po chodnikach centrum miasta, wakacje przychodziły zimami, w naukę wchodziłem po egzaminach, nie przed, odpoczywałem w okresach pożądanego działania, działałem bez celu w porach sjest i snu. Periodyzacja czasu, te sekundy, minuty, miały kolory smaki, nie trwały, one były, pachniały, a nie tworzyły godziny, które utkane z echa głębi i siatki deseni, ciążyły lekko, a nie ciągnęły się w dni i noce, dni robocze, powszednie, wolne, świąteczne, noce księżycowe, nieprzespane, krótkie, zarwane…
I jest tak już dalko dłuzej, z tą rutyną, niż od miesiąca. Jednak na przestrzeni czasu wydarzyło się. Zadziały się rzeczy, które ową morderczą w ostatnich dniach rutynę, na przestrzeni miesięcy rozmyły, przerwały i zamazały. Były obejrzane jednym okiem finały Ligi Mistrzów. Były wakazje na wycieraczce w grodzie. Były zastawienia i spotkania na poziomie.zerwanie, rozstania, pojednania. Były niepowroty i powroty trudne. Były dni baśniowe i noce nieprzespane, wypełnione lękiem.
Nie mogę rozszyfrować Grażyny. Co w niej siedzi…? Niby wiem, ostrzeżony, że to prosta kobieta. Jednak jest w niej, myślę czasem, jakaś warstwa podskórna, jakaś druga odsłona, coś innego, przeciwnego. Niby mówi, co myśli, bo nie potrafiła by inaczej, ale nie wiem, nie wiem, podejrzewam, że odwrotnie, przekornie, w wyniku jakieś wewnętrznej pierwotnej spekulacji mówi coś zupełnie przeciwnego, mówi z trudem, jakby cedziła proste słowa, które „pod górkę” budują nieskomplikowane komunikaty, ociężałe i mętne. Bluźni ciężko z lekkością i z jakąś perwersyjną swadą. Jest w niej jakaś tajemnica. Starzejąca się lambadziara. Ale z drugiej strony rózni się od tych innych dziewczyn ze wsi. Jest bardziej miejska. I zdolniejsza. Się jej płaci za to, co wie i co umie. A wie i umie. Ułożona pani i wulgarna wieśniaczka w jednym.
Po drodze do roboty rozmawiamy mało. Mamy do przejścia jakiś kilometr. Od autobusu do firmy. Tematy codzienne. Łatwe. Kto dziś ma wolne. Do której będziemy robić. Pogoda, polityka, sprawy świata tego. Czasem się rozochaca i sama poddaje temat. Najczęściej milczy. Inicjatywę dialogu z mojej strony kwituje jednym zdaniem.
Mądrzy się jakby i jest całkiem konsyliacyna. Nie spiera się, nie przeczy.
Idziemy, a droga mi się dłuży. Bo gonimy. Spóźnieni , codziennie gonimy. Bo pierwszy autobus jest i tak za późno. Śpieszymy się więc. A ja nie lubie pośpiechu. Nie rozumiem ludzi śpieszących się. Pośpiech zdaje mi się krańcowo nienaturalny. Wbrew naturze. Więc wkurw, kiedy lecimy. A za zakrętem jeszcze długa prosta. I jeszcze. I jeszcze. I wtedy, wczoraj rano, kiedy idziemy i tak myślę, że zimo, i jeszcze sto dwieście metrów, i milczymy już od jakiejś minuty, idziemy w milczeniu i ja patrze nienawistnym wzrokiem na odległość, ona do mnie: nie nie, już niedługo, niedużo…
Nie dość że to wszystko, że przełożona, a ja protegowany szefa – ona tłumaczy mi się, tłumaczy mi? Że czasem coś palnie, jak na przykład, kiedy mówię z uśmiechem, że dziadek głuchy, ona: dobrze się z kogoś pośmiać, nie? I ja nie wiem, czy ona ze zrozumieniem nawiązuje, zagaduje, czy bezczelnie, niedwuznacznie podkreśla i uwidacznia moje rzekome okrucieństwo, tudzież niedelikatność… że przecież pozwala na wszystko, a ja, skołowany, jej niektóre gesty odbieram jako potępieńcze, jakby była jednak wiecznie niezadowolona, zawzięta, obrażona, urażona; że ona jednak miła, radosna, cukruje – Wojtuś to, Wojtuś tamto, a ja znajduje to jako przejaw fałszu, z drugiej strony, o dwulicowość jej nie posądzam, bo nie doceniam,lekceważę? no tak, nurtuje mnie, i nie tylko ona, w ogóle te baby, te stwory, to współistnienie, ta współpraca, sedno i scenografia, dokoła zagadka – nie dość że to wszystko, do chuja pana, ona jeszcze czyta w myślach…
Więc, co o tym myślisz?