Kpin i Tyskiego nie łykam

Ona parsknęła teraz na wiadomość o leczeniu. O kontynuowaniu leczenia. Po tym, co się stało. A co takiego się znów stało…? Rzachnęła się i zapytała, po co. Zadławiła w śmiechu, pytając i kpiąc. Jak to po co…?

Conajmniej trzy powody. A od niedawna cztery. Otóż nie pierwsza to moja tak zwana terapia. Żeby uporządkować: była w Cork, w Gloucester, miała być w Warszawie na Afrykańskiej, kiełkowała na Sobieskiego, w grodzie była i na Tochtermanna, i na piątego roku, i w Huston. Teraz czas na Piaseczno.

Po każdym poważniejszym piciu, które kończyło się czy szpitalem, czy tylko serią zastrzyków, kroplówkami i w ogóle lekarską interwencją, medyk zawsze radził, by iść się leczyć. Zakazywał spożywania. Werbalnie i na piśmie. Jasna sprawa. To primo. Secundo, to oczekiwania społeczne. No i rodzina, której śladowe ilości posiadam, namawiała, i znajomi, zauważyli, że może trzeba. Nie dało się tego ignorować. Dlaczego ich nie posłuchać?  lata spożywania, braku kasy, braków w ogóle wszelakich, lata oczekiwania świadomego i tego nie uświadomionego, nie wiadomo na co, praca, tak z idiotami, jak i z chorymi nauczyły pokory. I że należy słuchać. Nawet wsłuchiwać się. Posłuchałem więc. Tertio to prosty fakt. Należało tylko kojarzyć i pamiętać. Nawet dziecko to potrafi. Jak się jest chorym, to się leczy. Więc nie miałem oporów, żeby zacząć to robić.

Dochodzą jeszcze inne frykasy. Na przykład kryzys tożsamości, co w moim wyjątkowym przypadku mogło być po prostu tożsamości deficytem. Kiedy przestałem być sportowcem, czyli dzieckiem, a nie mutowałem w nic innego, trwałem w samotnym zawieszeniu, piłem. I bawiłem się.  Po szkole plastycznej artystą nie zostałem. Studentem, choć długo, z przerwami, także byłem słabym. Nigdzie długo miejsca nie zagrzałem. Nie brłem udziału w życiu studenckim. Pić nawet wolałem z niestudentami. Bratem byłem kiepskim, z synostwa się już wywinąłem, partnerem bywałem, ale niepoważnym,  i do tego uciekałem. Ojcem nie zostałem. Budowlańcem też nie. Choć studia prawie skończyłem i do gazet pisywałem, i piszę, dziennikarz ze mnie lichy. To co? Przecież potrzebowałem zostać kimś!

Pijak mi nawet podpasował. Bycie alkoholikiem dawało upragnioną tożsamość. Nawet nobilitowało! Się czytało pijaków, się czytało o pijakach. Się widziało, że pijak, który coś osiągnął, podziwiany był; społecznie nie tylko akceptowany, ale na piedestały wynoszony. I ja miałem i pić i coś osiągnąć. Dlaczego nie?

Odrębna osobna i całkiem inna sprawa, jak się te terapie traktowało. Traktowało się tak: zdobywać wiedzę, tak, a jak, się lubi. Spotykać ciekawych ludzi też. To wszystko dawały mitingi. Od nadmiaru narzędzi jeszcze człowiek się nie poddał. Każde narzdzie się przyda. Na terpiach obiecali je dać. Się szło, żeby je brać. Za darmo. Wiedzę się zdobywało, narzędzia się brało w posiadanie. Jednak słuchało się tylko tego, czego się chciało.

Te paradoksy. Z pokorą, która była moją cnotą odkąd pamiętam, szła w parze pycha i bałwochwalcze samouwielbienie. Przekonanie o wyjątkowej sprawności. O sprycie. I niespotykanej umiejętności adaptacji. Zdolność przystosowania, i – w jednej chwili – nonkonformizm. Dziwne? Można szukać przynależności wśród innych, swoją odmienność w odpowiedni sposób eksponując. Wszystko da się zrobić. Wchodzac między, nie zawsze trzeba krakać jak. Odpowiednio postępując, można uniknąć zadziobania. Choć nie dość, że się lata, to jeszcze kolorowym. Do przeżycia potrzebny jest cały wachlarz umiejętności, które bardziej jeszcze przeczuwałem, niż posiadałem.  Cały zestaw kwalifikacji, których się domyślałem, a nie znałem. Cały wór sprawności, których pożądałem. Wiele zdolności, do których, przeczuwałem, mam smykałkę, by je zdobyć i rozwijać.

Bycie pijakiem wymagało jednak jakichś poświęceń. Niestety. Nie można mieć wszystkiego. Nie można  przywiązywać się ani do rzeczy, ani do ludzi. Niby wolność pradziwa, a bida. To „wyzbycie się wszystkiego” (słowa Fryca) skazuje na ubóstwo i samotność. Ale tak też można żyć. Taki wybór jest  możliwy.  Kiedy się już nie posiada rzeczy, które można stracić i z tego powodu cierpieć, można pić. Kiedy – wydawało się, odwrócili się już wszyscy, a dalej odwracało się welu,  z jednej strony nie żal kolejnych ludzi, którzy odchodzą (wie się też już, że przyjdą następni),  z drugiej, coraz bardziej dojmująca samotność staje się chlebem powszednim. Można było wylecieć ze studiów, ale iść na nowe; stracić prace i  – jak potrzeba – znaleźć nową. Albo i nie – można w końcu bez pracy żyć. (nie pracować trzeba umieć, jak mawiał kochany Witia.) Zarzygać całe miasto, i zaraz pojechać do następnego.   Zachorować i wyzdrowieć. Upaść i się podnieść.

Bo i ta kwestia pewnej konsekwencji: żołnierze na froncie, kierowca rajdowy na torze, a pijak – most, knajpa, ulica… Tyle że matka (która czasem ma racje) wspomniała coś o naturalnej kolejności, że najpierw rodzice, później latorośle ich…

Nie posiadając, nie bojąc się utraty czy samotności, można było dalej pić. Pić z przerwami na leczenie (bo choroba śmiertelna, nieuleczalna, ale możliwa do zatrzymania) i docenianie życia na trzeźwo. Albo przekonywanie się, co warte, lub czego nie. Aż jebnęła trzustka.

0Shares