W kontekście nadciągających wyborów samorządowych, i nie tylko: bo jeszcze tego, że władza bliżej ludzi, że wpływ jednostki na prawodawstwo, ustrój i kształt państwa itd itp. Kiedy ja sobie idę polną drogą, i myślę, i wymyśliłem coś, co uważam za godne rozważenia przez „władzę”, coś, co mogłoby zadziałać, coś, co mogłoby by pomóc temu i tamtemu a też państwu jako całości, to ja powinienem mieć możliwość skręcić, albo nawet dalej iść prosto, i dość do miejsca, gdzie siedzi ktoś, kto tego pomysłu wysłucha. Ktoś siedzi i słucha, potem ten pomysł zanotuje, ten pomysł przekaże dalej. I ten pomysł zostanie zauważony, a potem rozpatrzony. Gdzie trzeba. Tam wyżej. Gdzie należy. I albo zaakceptowany, albo przekazany do kurwa konsultacji, albo odrzucony.
A nie, że ja idę, i jak nie skręcę pod sklep, gdzie stoją pokemony, to nie zostanę wysłuchany. Nigdzie.
Okręgi jednomandatowe, demokracja bezpośrednia.
Bo ja jeszcze myślę, jak tak idę tą polną drogą wiodącą obok asfaltowej szybkiego ruchu, żeby nie było, że całkiem w dupie idę, nie, na wsi, ale blisko miasta, w dodatku stołecznego, ja myślę, że powinienem mieć szanse otworzyć działalność gospodarczą i płacić preferencyjną stawkę do ZUS i być zwolniony powinienem z podatku na ten przykład dochodowego na początku mojej działalności. Ja już miałem działalność i płaciłem mniejszą stawkę. Ale już nie „działam”. Od lat trzech. Starczy. Starczyło. Od lat płacę różne daniny inaczej, nie jako jednoosobowa działalność gospodarcza. I jak ja bym miał teraz pomysł to chciałbym zacząć jeszcze raz. I przydałoby się, żebym miał jeszcze raz szanse płacić mniej.
Nie wiem jeszcze co miałbym robić: sutenerstwo, poprawki krawieckie, fabryka gwoździ, doradztwo personalne (jak się nie zabić w „najbliższym czasie”). Nie wiem. Ale jak będę wiedział, chciałbym, żeby mi mój kraj dał szansę. Jeszcze jedną. A co?
Ja wiem, że nie jestem najlepszym przykładem poukładanego porządnego uczciwego obywatela, który wszystko zgodnie z prawem, po kolei i w ogóle cacy. Że szkoła, praca, rodzina. W dowolnej kolejności. Bóg, honor i ojczyzna. Nie, szkół wyższych nie pokończyłem, z bogiem się wadzę, ojczyznę traktuje po macoszemu. Nie przypadkowo tyle lat żyłem i płaciłem podatki poza krajem, nie przypadkowo byłem raz czy dwa na komisariacie i w sądzie, nie przypadkowo siedziałem w pierdlu. I nie przypadkowo było to w Hadze, mieście siedzibie Międzynarodowego Trybunały Sprawiedliwości.
Także jak już polityk musi być, to ja bym chciał żeby on był jak lekarz. Idea utopijna. Pomysł trywialny. Myśl zbyt ambitna, aż absurdalna. Sprawa beznadziejna. Ale ja bym chciał, żeby demokracja działała trochę jak medycyna. Żeby ten samorządowiec, którego wybiorę, był jak lekarz, do którego poszedłem w tamtą środę.
Poczekałem ile należy, przywitałem się grzecznie, opowiedziałem krótką historie, wyznałem grzechy i przyznałem, że entuzjazm, co mnie co rano budzi, jakoś gaśnie; euforia, co mam ją w genach, uchodzi; radości, co się o nie potykam codziennie, stają się mniej powszednie, łikendowe są, świąteczne.
Może jeszcze nie apatia, ale jakiś senny jestem. Może nie depresja, ale bez fajerwerków myślę dokoła. Może nie dół, ale nie góra. Nie czarnowidztwo, ale i nie krasomówstwo: zerkam na ten szarobury świat i ciężko, o ciężko mi nawet o tym mówić. A zawsze wygadany przecież! Zawsze człowiek werbalny – przez gadanie się realizowałem!
Teraz smutny niemota…
A doktor z Piaseczyńskiej przychodni zadał jeszcze dwa pytania, pomyślał, przeczytał raz jeszcze kartę i zaczął wypisywać. – Nie będziemy eksperymentować. – rzekł. – dodamy tylko jakiś antydepresant. I zapisał Seronil.
Z receptą w kieszeni poczułem się o niebo lepiej. Jeszcze leków nie wykupiłem, a jakby weselej. Lekomania zobowiązuje.
Więc, co o tym myślisz?