Dostałem ziemniaki i dostałem jabłka. Teraz czas zakupów. Dostałem pięć gdzieś kilo ziemniaków i z piętnaście kilogramów jabłek. Wolałbym odwrotne proporcje. Ale cóż… Dobrze że jest mieć jeszcze możliwość zakupu. Podczas dealu zachowam dbałość o odpowiednią wagę odpowiednich soczystych owoców i jadalnych bulw .
Dostałem ziemniaki i jabłka ponieważ księgowa nie tylko umie liczyć i zna prawo, ale jeszcze ma ziemię, która rodzi. Posiada sad i ma grzędy. Tu coś spadnie, tam coś wyrośnie.
Przywiozła do biura skrzynkę jabłek, przywiozła ziemniaki. Babki, jak to same mówią, „ogarnęły” sytuację, wzięły sobie ile trzeba, i dla mnie coś zostało. Jabłka, ziemniaki… jem jeszcze przecież na przykład makaron, jem chleb, ale toto nie rośnie na drzewach ani w ziemi, nawet na żyznej i prawie stołecznej glebie banioskiej, ale taki ryż…? Zapytałem księgowej Kasi, czy nie posiada gdzieś za chałupą, za sadem, za lasem, jakiegoś kawałeczka wodnego poletka zasianego ryżem. Oczyma wyobraźni nie takie rzeczy przecież co dzień widzę. Palmy, tarcza słoneczna na wschodnim niebie, pagody… Grupa żołnierzy z Wietkongu brodząca w odmętach, pośród zielonych pędów i lilii wodnych, w kapeluszach, z karabinami na plecach, a na niebie – na tym samym niebie, na niebie nad Baniochą – eskadra helikopterów us army. I ten błysk, kiedy słońce – wydawało by się –wychodzi zza kobaltowej chmury, a to nie, to z powietrza jebnęli napalmem, i jasno się zrobiło, i trochę hałasu przy tym było…
Bez tych ziemniaków, co to nie rosną obok poletka ryżu, wyszła mi zajebista zupa. Najpierw zrobiłem wywar. Z samgo mięsa kurzego. Znaczy jedno udko. W dużym, garze. Pracowniczym kiedyś, teraz moim. Zobaczymy na ile. Pół roku? Zobaczymy. Dodałem do tego mięsnego wywaru warzywa z mrożonki. Z torebki kupionej w Biedronce. Kupionej i użytej w pośpichu. Z momentem zawachania i chęcią cofnięcia ręki. Ale nie cofnąłem. Tak przy zakupie, jak i przy garze – nie cofnąłem, kupiłem, wrzuciłem. Zagotowałem. I stało toto w lodówie. Jak się raz do tej zupy zabierałem, wyciągnąłem duży gar z lodówki, przelałem część do małego garnka i dodałem koncentrat pomidorowy. Była wyszła – po dodaniu śmietany i koperku oraz dwóch kostek, rosołowej i wołowej – pomidorowa. Warzywowa pomidorowa. I tak se jadłem raz czy dwa trzy. Potem zrobiłem to samo, ale wkroiłem (o ile dobrze pamiętam, bo już nie wiem, ale raczej tak) kilka ziemniaków jednak, jednak, jednak tych od Kasi, od tego poletka ryżu, co go nie ma. Tak jak i nie ma wietnamców z kałachami w kapelusikach, biegających wśród tych poletek pod obstrzałem po pas w wodzie. Albo i są, kto wie. Kto wie co tu jest. Za tymi szklarniami, w borze, w puszczy, za złomem, na wsi, na polanie, za zakrętem, w stronę Góry, czy w bok, na Zalesia, czy w inne stronę, do Jeziornej… Tu może być dużo, tu może być kolorowo, tu może być wszystko wszystko być.
Następnie, kiedy w garnku dużym zostało już jakaś jedna czwarta zawartości(ciągle niemało, gar duży), postanowiłem dodać kaszę jęczmienną. Wyszedł taki niby krupnik. Ta już ładnie „wystana” i po przejściach zupa, nabrała teraz nowego wymiaru. A jeszcze zostało odrobina drobniutkiego makaronu, została z tej pomidorowej, co była wcześniej w małym ganku z dużego gara. I dodałem też po tej kaszy ten makaron. I to wszystko jakoś tak się wymieszało, zupa gęsta: cienkie podłużne kawałki marchewki, pietruszki, selera, pora, chyba ziemniaki w drobną kostkę (ilości śladowe) i ta kasza, i ten makaron, miałem zaprawić jeszcze mąką, ale zaniechałem. Niebo.
Więc, co o tym myślisz?