wolny taniec to wstęp do udanej miłości

Wolny taniec to wstęp do udanej miłości

Z ojcem moim mieszkałem czasem i dogadywałem się mniej lub bardziej. Raczej mniej i raczej z przymrużeniem oka. Ojciec mój, którego może i kochałem, może i bezwarunkową – jak każde dziecko – miłością synowską, nauczył mnie kilku całkiem zbędnych rzeczy. Starał się przekazać kilka wątpliwie przydatnych zasad.

Z uporem maniaka wpajał całkiem niepotrzebną wiedzę, na którą – na szczęście – byłem raczej odporny.  Dziesięć tysięcy trzysta razy powtarzał na jakim ringu najbardziej widowiskowo wygrał Jerzy Kulej, gdzie i kiedy oraz przez jakie nieszczęście z Muhamedem Ali przegrał nasz Pietrzykowski. Jak szybko wtedy i wtedy pobiegła Szewińska, jakim nurtem płynęli Łbik i Dopierała zdobywając  medal na Igrzyskach. Z tryumfem wymieniał dziesiątki razy tajemnicze nazwy stolic najbardziej egzotycznych państwa świata. Uświadamiał o najgłębszych mariańskich rowach i najwyższych himalajskich szczytach. O najpłytszych depresjach i najbardziej pustynnych pustyniach.

Nie zostało tego prawie nic. Wtedy coś jednak docierało. Pomimo organicznego oporu. Pomimo przekonania, że nie powinienem za żadne skarby  zaśmiecać tym wszystkim tylnej części zakrętu skroniowego górnego. Jednak powtórzone setki razy –  to i owo zostało. I chuj.

Nie wiem, ale podejrzewam, że ojciec tańczył. Przynajmniej w tak zwanej młodości. W przeciwieństwie do mnie, który to taniec od lat niemowlęcych uważam za coś całkiem ludzkości zbędnego. Stary pewnie tańczył. Mniej lub bardziej nadźgany mniej lub bardziej udolnie prowadził albo był po parkiecie prowadzony. Nie raz. Ja nie. Ja nie tańczę. Nie tańczę kurwa i już. Na myśl o tańcu, na samą możliwość tańca – drętwieje.

Nie tańczę w powszechnym tego słowa rozumieniu. Przy muzyce zacząłem się ruszać (bo tańcem nazwać to niezwykle trudno) kiedy w czasach słusznie minionych wszedł do kin film Undergroud z muzyką nieznanego wtedy jeszcze w Polsce Bregovicia. Na punkcie filmu dostałem fioła. Muzyka mnie na tyle poruszyła, że później już zawsze, kiedy leciały bałkańskie rytmy „zabierało mnie”.

Kiedyś, mieszkają z ojcem, bardziej mieszkałem u dziewczyn na stancjach. I tu i tu było dużo wolności. Jednak u dziewczyn było więcej, a może nawet jeszcze więcej szaleństwa.

Na swej studniówce wystąpiłem z limem. Dzień wcześniej dekorowaliśmy sale. Dekorując, graliśmy w kosza. Dostałem z łokcia. Podczas zabawy prawie cały czas siedziałem przy stole. I piłem. Jointa wyjaraliśmy w kiblu. Wstałem na parkiet tylko raz. Tylko przy jednym numerze. Przy kawałku Kałasznikow. I wirowałem!

Na stancji tańczyliśmy całymi wieczorami. Do tej jednej płyty. W gronie szerszym jak i we dwoje.

Ostatnio znów pomieszkałem z ojcem. Byłem w dość parszywej sytuacji kiedy przyjechałem z Warszawy. Wróciłem na tarczy. Bez niczego. Z niewyraźną perspketywą. Przegrany. Ojciec, ten na którego zawsze można było liczyć, pokierował mną jak należy. Wyciągnął pomocną dłoń. Dał mi dwie bezcenne wskazówki. Podarował przysłowiową wędkę, nie rybę. Żeby nie zdemoralizować. Żeby pokazać, którędy droga. Po pierwsze poinstruował, jak stać się osobą niepełnosprawną i użyć swojego kalectwa jako narzędzia w walce o lepsze życie. Po drugie zaproponował wstąpienie nie do PSL.

Posłuchałem.I jakoś kurwa nie żałuje.

9Shares