Zupa z małpy.
Pierwsze kłótnie o pieniądze za nami, cały ocean nieporozumień dotyczących finansów, przed. Noże w szufladach. Broń nie uzbrojona. Biorąc pod uwagę amplitudę śmiertelnych napięć miedzy nami, kiedy darliśmy koty a w grę wchodziła kasa – wiele się nauczyliśmy.
Można także pokłócić się o coś bardziej niż pieniądz poważnego, jak łachy na podłodze czy niedomknięte okno, a dojść do konkluzji, że różnią nas też takie pierdoły jak stosunek do religii katolickiej czy kwestie pedagogiczne w wychowaniu dzieci.
Najciekawiej jest wtedy, kiedy zamieniamy się w zwykłe szuje i złośliwie przedrzeźniamy, ranimy, penetrując zakamarki duszy bolesnej bo umęczonej doświadczeniem, dotykamy najwrażliwszych obszarów świadomego jestestwa.
Wszelkie wcześniej poczynione ustalenia nie pomogą. Wszystkie, zawczasu uzgodnione i przedsięwzięte środki ostrożności – na nic.
I nie pomogły. Przelało się. Przesadziło się. Poszło się oj poszło pojechało. Pojeździło het a nawet dalej. I dotarło tam, gdzie się nie myślało gdzie się dotrze. Dotarło się tam gdzie ludzie umierają. I co się robiło? Robiło się to, co należy robić, by umrzeć. Ale jak to mówią zaznajomieni z tematem, mówią banalnie, ale raczej zgodnie z prawdą – tak łatwo się nie umiera.
Bo oto kiedy śmieć już czyha, zdarzają się cuda. Nie tylko medycyna. Nie tylko szamanizm. Nie tylko zioła i APAP. Ona, ta śmieć, taka niby chytra, a nie tylko ona taka nagła, nie tylko ona przychodzi znienacka albo nieodwołalnie. O nie! Czasem już już, śmierć wita się z gąską, a gąska gęga: a chuj! – nie tym razem, jeszcze nie. Jeszcze poczekasz i może będziesz czekać długo, aż ci się odechce. Bo jak każdemu, i śmierci może że się znudzić czekanie. I jej się może odechcieć. I ona odpuszcza. Ona może też czasem leniwa? Może grzeszy zaniedbaniem? Jednym słowem odpuściła.
I to był jeden cud. Ale na tym się tego dnia nie skończyło! Dwóch umierało całą noc. Bo dużo wódy się przelało dnia poprzedniego. I przeddzień. I jeszcze jakoś wcześniej. więcej się nawet wyrzygało. stadium zombi już tuż tuz.
Więc się umierało, ale że tak łatwo się nie umiera, bo człowiek się chwyta brzytwy żeby te kose śmiertelną odbić z wprawą, to się wzięło w desperacji za telefon, zatelefonowało tu i tam, pojechało z 6969 do pewnej medycyny, wróciło się do śmiertelnego kurwidołka i tam się te śmierć, co czekała, odegnało jeszcze dalej, pijąc po dwa ożywcze piwa. I jeszcze trzy. I papieroski (bo choć ja już nie, on jeszcze mógł – on z tych twardszych?)
I tak by się to ciągnęło jeszcze dzień dwa. Dopóki kasa by się nie skończyła. I ten zgon by przydreptał. Bo następna kasa mogła się nie znaleźć. Tak, jak to bywa. Ale oto pojawili się oni. A jak pojawili się oni, to pojawiła się ona. Oni mnie nie znani. Oni znani jego. Oni chcący jemu pomóc. Oni poznający mnie w najlepszej pijackiej formie – kilka dni,kilka kielichów dziś już, humor, elokwencja, gest, przyjaźń i muzyka. I oni jemu jak już pomagali w teorii, w planach, to przy okazji wzięli i mnie zaobserwowali. A jak ona mnie zaobserwowała, to swoimi anielskimi mocami postanowiła mnie opleść, skrzydłami musnąć. I oni pojechali.
I jakoś tak się stało, że nasze ścieżki raz jeszcze, następnego dnia się skrzyżowały. Ja leciałem prosto do piekła przez Sabat, ona gdzieś między światem ludzi upośledzonych a swoimi anielskimi ziemskimi obowiązkami. I mnie raz jeszcze skusiło to „dobro” tak zwane. I kiedy padła propozycja – a byłem już entuzjastom wszelkich poezji – żeby łazić jeździć i ratować swoją pijaną i też rozanieloną duszę, tą dusze rozanieloną, co w pląsach i śpiewem na ustach na zatracenie zapierdalała po prostej, kiedy padła propozycja urozmaicenia doznań i miejsc, zgodziłem się. Pojechaliśmy tu, pojechaliśmy tam, poszliśmy piechotą, pogawędziliśmy ze swadą z lekarzami, dane mi było wypić jeszcze setną ćwierć w atmosferze jakiejś ogólnej zgody, że tak trzeba (bez kategorycznych zakazów typu: nie pij już! nie kupuj! ani się waż! jedziesz na leczenie! Nic z tych rzeczy, po ludzku, musisz – chlaj, ale z umiarem, jak należy.
Więc walnąłem i pojechałem i jestem i mam kontakt nie tylko z tym aniołem, mam komputer, telefon, gazety, doktora Gaczyńskiego pod ręką, mam cały anielski chór, który za radą najwyższego nie potępił mnie jeszcze doszczętnie, a szanse kolejną dał. I tyle tego na tą chwilę…
otworzyłem tu biuro, odbieram telefony, przesyłam faksem skierowania do nieba, przyjmuje interesantów.
I jem. Dobrze jem. A jak bym został z duchami, czy nie spotkał anioła, została by mi tylko zupa z małpy. Jadł ktoś zupę z małpy? Zupa z małpy smakuje parszywie i wygląda jak słaby rosół w którym pływa ludzki kilkutygodniowy płód. A kto nie jest w stanie jeść zupy z małpy, ten niech nie udaje się w te rejony. Ja już tam byłem. Jadłem. I odradzam.
Witam
chciałam sie podzielić refleksjami po przeczytaniu Pana blogu. Bardzo
podoba mi się styl Pana pisania, ta lekkość, używanie przewrotnych
metafor. Licze ze w Tym pana piekle będzie pojawiać się wiecej Aniołów. Nie czesto przyszło mi czytać tak inteligene wypowiedzi
Pozdrawiam Katarzyna M.
to bardzo miłe. doceniam, że doceniasz, dziękuję
Przeczytałam… Nawet chyba bardziej niż przeczytałam! Styl mi odpowiada treść przemawia nie tylko do mózgu ale i do serca… Przeczytałam i poczułam jakbym SPOTKAŁA człowieka. Dziękuje
Tak mnie jebło to co napisałeś, że nie jestem w stanie myśleć. Dlaczego tę zupę z małpy niektórzy muszą spożywać. Czy nie można być wrażliwym, widzieć więcej, czuć wiecej i nie dodawać do stanu cudowności litrów alkocholu?Czy to sprawiedliwe aby uduchowieni, artyści, wrażliwcy nie mogli normalnie stąpać po tym świecie? Nasze zranione dusze nigdy się nie zabliźnią.