Prąd, kurwa

 

Był to ciekawy, dziwny rok pełen osobliwych dni i nocy. Był Dzień Ptaka: rozsądni na co dzień ludzie ruszyli gremialnie w lasy i pola by obserwować i zaobserwowane ptaki liczyć. Przeszedł Dzień Psa i Kota, Dzień Górnika i Żeglarza, Dzień bez Papierosa i Samochodu, a także ten Walki z Otyłością i Światowy Dzień Pluszowego Misia i wtedy nadeszła noc. Noc wrześniowa, ciepła jeszcze i mocno księżycowa.

Zwyczajowo usnąłem pierwszy. Jak człowiek ma wieczorną melodie do spania, idzie spać wcześnie. Jak się chodzi spać wcześnie, można zregenerować siły szybko. Człowiek budzi się w nocy kilka razy by ostatecznie zorientować koło piątej trzydzieści nad ranem, że nie ma co udawać: więcej snu z tego organizmu tej nocy nie  da rady wykrzesać. Tak właśnie co noc. Wtedy wieczorem zasypia się nawet zdrowo, łatwo, szybko.

Zasypianie. Zazwyczaj jest to zmaganie się z sennością przed telewizorem, razem z nią,  na łóżku, ona żartująca o tym, że wszelkie poszukiwanie jakiejś strawy zjadliwej na śmietniku TV nie ma sensu, ponieważ i tak zaraz padnę, i ja padam. Może za wcześnie, bo czasem pierwsze przebudzenie przychodzi w czasie, kiedy ona jeszcze patrzy w TV, dopiero zasypia. Jej zdaniem, o normalnej porze. I ma racje. Wiem, że ludzie tak kończą swoje dni: przed północą, gdzieś w okolicach, po niej nieznacznie. Pewien rodzaj człowieka zasypia praktycznie nad ranem, czarną i niemą jeszcze porą; tuż przed  świtaniem i do pełnego, rozwiniętego poranka, przez te cztery pięć godzin potrafi dospać na tyle, wyśnić tyle nieistnień, że rano jest jak nowy. Takiemu dobrze.

Budzę się na pierwsze siku jeszcze tego samego dnia, co zasnąłem i noc zaczynam na nowo, śpiący już jednak mniej, niż za pierwszym podejściem. Dlatego później już śpię czujnie. Dużo słyszę i myślę niemało. Zasypiam, mam cyganów w korowodach, wracam do pierwszego mieszkania dzieciństwa, do babci, podróżuję i przeżywam wszystkie najfajniejsze, pełne i głębokie emocje, jakie dane mi są we dnie. Ale często się budzę. Myślę wtedy o rzeczach tak przyziemnych, jak oderwane od fizyczności i namacalności dnia codziennego są sny.

Myślę, czy dobrze wypełniłem formularz. Czy mam gdzieś zapisane słowo, które usiłowałem sobie przypomnieć dwa dni temu, bezskutecznie. Czy je znajdę? Czy przypominanie sobie jest dobrą drogą do odzyskania utraconych wspomnień, danych. Szczególnie dużo myślę o słowach, które tego dnia wypowiedziałem. O przekazie. Mam pełną świadomość tego, że dałoby się to zrobić lepiej. Żałuję, że nie zrobiłem tego lepiej. Słowa, których mogłem użyć, a pozostały niewypowiedziane, ba, nawet nie przyszły mi na gorąco do głowy, zrobiłyby lepszą robotę. Tak, za dużo w tym nieporozumienia i czystej komunikacji. Mało tego czegoś, co sprawia, że wszyscy się uśmiechają i mają przez chwilę tajemnicze miny, w których można wykryć cień zadowolenia, skrywanej, zawstydzającej radości z niezasłużonej, nieoczekiwanej nagrody.

Myślę o niedalekiej przyszłości, którą znam już dość dobrze, ale nie jestem co do niej pewien, czy w ogóle nadejdzie. Jest kilka wariantów tej przyszłości. Prowadzę tak nieuporządkowane życie, że przyszłość mam załatwioną w kilku wersjach. Na wypadek, gdyby któraś nie wypaliła.

Słyszę dźwięki, patrzę na rozświetloną szarość, układam się za swoim ciałem.

– Jezu, robak, weź tego robaka! – krzyknęła Elwira i zaczęła miotać się w pościeli. – robak, no robak, robak, robak! – jaki robak? Gdzie? – pytałem zaspany, ale mniej niż ona sama, i bardziej świadomy, że może nie robak, bo skąd robak, nigdy nie było robaka. – no tu łazi, chodzi po mnie, koło mnie. Weź go zabij, Jezu…. – Nie ma robaka. – zapaliłem światło, lampkę na stoliku po jej stronie, bezwładnie rzuciłem okiem po pieleszach i nic nie zauważyłem, podniosłem kołdrę, poduszki jedna po drugiej, kiedy byłem na środku łóżka kierując się w jego nogi, zobaczyłem, że u głów Elwi już zasypia, zapomniawszy o ataku robaka, oddycha coraz głębiej i pojękuję zadowolona, że koszmar minął. – nie ma robaka….

Spaliśmy przez jakieś dwie godziny mocno, synchronicznie co jakieś czterdzieści minut zmieniając jedynie boki, tak, że raz ja z tyłu wtulony w nią, potem odwrotnie. Aż do godziny – jak wskazywał box na telewizorze, 3.50 nad ranem.

W ciągu dnia i nocy zdarzały się na Środkowej godziny szczególnej kamienicznej głośnej aktywności. Ni stąd, ni zowąd mieszkanie, a szczególnie ten jeden pokój, w którym toczyło się życie, rozbrzmiewał mową sąsiadów. Muzyką czasów minionych, modnych dawno temu, w odległych miejscowościach. Zza jednej, zza drugiej ściany dobiegały do naszych uszu rozmowy, często żywiołowe kłótnie, ostre dyskusje, szlochy. Podejrzewam, że to zasługa specjalnej budowy ścian. Akustyka jako niezamierzony efekt pracy budowniczych i materiałów, jakich użyli. W szczególnych momentach rezonans tego domu daje przejmujące wyniki. Jeśli chodzi o słyszalność, na Pradze dużo się widzi, więcej słyszy. Nie mniejszą rolę gra także tryb życia innych mieszkańców: osobliwy i nieodgadniony, jednak na pewno nie jednostajny. Życie mieszkańców domu na pewno buja się od ciszy godzin samotnych i oczekujących, przez radości i niepokoje spotkań i nowin, po wojny i rewolucje wieczornych rozpasań i nocnej wzmożonej chwiejnej pijanej aktywności ludzi tu zadomowionych.

Bywały długie chwile kompletnej sąsiedzkiej ciszy, kiedy słyszałeś tylko dźwięk silnika z ulicy trzy piętra niżej, czy dźwięczne naprężenie materiału kół i szyn, syk, gdy biorący ostry zakręt tramwaj wtaczał się ze Stalowej w boczną Szwedzką. Stukot, jak ten od pociągów dalekobieżnych. Szczekanie psa, skaczące ciężary w ciężarowym. Bębnienie na torowisku. Salwy śmiechów i porykiwania samców. Jednak raczej cisza dudniła.

Wracając do robaka: mnie też kiedyś nocą wszedł w nos. Bardziej pajęczak, tak mały pająk. Wielce to niekomfortowe. Sam znalazłem to jaką wielką niestosowność, taki tupet! Wszedł mi do nosa podczas tego najważniejszego pierwszego snu przed północą czym wybudził mnie mocno, bo zaniepokoił. Wyrwał z transu. Sen wtedy miałem niespokojny, ciężki, ale rwany, jednak odpoczywałem, co bezcenne. Pajęczak wszedł mi w nos bezceremonialnie i tą impertynencją siał spustoszenie. Nie mogłem już zasnąć ugniatając przegrody nosowe palcami obu dłoni, by – nie mogąc robaczka wyłowić – zgnieść go w środku. Zmiażdżyć. Zabić. Wiem, ta eksterminacja pozostawi ślad: zwłoki, zezwłok, ciało robacze gdzieś w mym ciele. Ale to już znośniejsze, niż życie owadzie zmierzające do mózgu, by go uszkodzić perfidnie.

Tej nocy robaczek odwiedził Elwirę, ale przeżyliśmy to i spaliśmy. Obudziły mnie głosy: ktoś za ścianą, nie bezpośrednio obok, ale wyżej, jedną, dwie kondygnacje wyżej złorzeczył głośno. W oddali, aż dziw, że z tej odległości słyszalna, ale jednak trzecia w nocy, bezgłośna pora, rozbrzmiewała kłótnia. Tematem przewodnim była jakaś kurwa, ale to, co mnie uderzyło, to temat prądu. Kwestia rąbania prądu z klatki. Że ktoś tam gdzieś tam się podłączył i ciągnie energie nielegalnie. To był zarzut jednej zachrypniętej baby wypowiedziany do drugiej basem kobiety o czarnej duszy pod adresem nieznanego mi osobnika płci raczej przeciwnej. Każde pojedyncze mieszanie w tej kamienicy rozpatrywałem jako teatr działań najwyższej klasy dramaturgów i aktorów. Wszędzie jakaś na miarę naszych czasów tragedia, w każdej oficynie kamienicy jakiś mały Dostojewski wcielał w życie jakieś idee Szekspira. W kieszeni każdego faceta spoczywał nóż, na każdej ścianie wisiało futro z dzika lub psa i strzelba, która nie musiała wystrzeliwać, w rękach jakiegoś skurwysyna roztrzaskiwała czerepy samym masywnym uchwytem, a każdym piecu tkwiły niedopalone w wyniku nonszalancji i poczucia bezkarności dowody zbrodni. Bezwartościowe obrączki zdjęte z odciętych dłoni, papiery poplamione krwią i tłuszczem, na których płomienie strawiły już nazwiska martwych i bezużytecznych dusz, telefony komórkowe, żaroodporne kurtki, ogniotrwałe włosy, niezatapialne części garderoby. Już nie to, że dwie kondygnacje pod mieszkaniem, w którym mój dramat, pól roku wcześniej zdolny reżyser młodego pokolenia nakręcił Matkę Joannę od Kotów, już nie dlatego, ale wiedziałem, że kurwy elektryczne tańczące dla lokalnego maharadży to tylko jeden zeschły liść obfitości całego Skaryszewskiego Parku razem wziętego z tym praskim. Słuchałem chwilę i usnąłem.

Rano przypomniałem sobie na moment tą nocna awanturę o prąd i kurwę. Żeby być szczerym, już wcześniej zastanawiała mnie kwestia, jak zimową porą radzą sobie z ogrzaniem mieszkań Ci nie zamożni ludzie. Jak ogrzewa swe członki i rodziny rzesza wyjętych z pod prawa i systemu dawno zapomnianych bezrobotnych, rozpaczliwych zbieraczy i poszukiwaczy, kobiet silnych i zaradnych, jednak  żyjących świecie nieprzystającym nijak do rzeczywistości płatników z seriali familijnych.  Rzeczywistość byłych bokserów wag średnich oraz czynnych zapaśników stylu wolnego, zamykających uchwyty i kładących dźwignie na swej ptasio- szczurzej egzystencji postaci mitycznych.

Z doświadczenia, z przeszłości wiedziałem, że ludzie obrotni, a ubodzy, ale zdecydowani, jeśli postawieni przez elektrownię przed dylematem: żyć w ciemnościach i zimnie, i surowej strawie i zimnej wodzie, czy poszukać rozwiązania na klatce schodowej czy piwnicy, ci ludzie raczej wybierali to drugie. Tak było w mieście, w którym dorastałem, tak było w kilku miejscach, w których mieszkałem. Nie mówię, że ja osobiście…. Jednak widziałem. Znam temat. Zastanawiając się nad sąsiadami moimi teraz, rozgrzeszałem ich automatycznie z ewentualnej kradzieży wspólnego prądu. Co mają robić? Kłótnia w nocy utwierdziła mnie w przekonaniu, że proceder ma miejsce i że moja dyspensa z automatu działa. Jednak co do jednego nie byłem pewien. Otóż ja nie byłem pewien, czy ja te rozmowę na temat szabru słyszałem, czy ona tylko mi się śniła.

Komu nie zdarza się grzeszyć rozterką, czy sen się przydarzył, czy jawa?  Nie wiedziałem i niewiedza owa zainfekowała inną sprawę – wykonanego dzień wcześniej telefonu na uczelnię. Katarzyna Sekretariat po drugiej stronie podyktowała mi rozkład zajęć na najbliższą sobotę. Maiłem toto na kartce, ale nie maiłem pewności. Był czwartek, nie chciałem już pisać, dzwonić, pytać… Nie możliwe, żebym tu popełnił jakiś błąd. Dyktowała elegancko i na trzeźwo. W kwestii prądu, kurwa, tak. Ale tu, nie! Ta niepewność to wynik braku wiary w siebie i jakaś dziwna tendencja do postrzegania spraw bardziej skomplikowanymi, niż są w rzeczywistości. Trzeba się tego oduczyć i żyć po prostu. Tak jak tysiące najróżniejszych, różnie zdolnych i ambitnych kierowców na drogach nie myli na porządku dziennym pedałów gazu i hamulca, tak ja, każdy człowiek, jakiś elementarny paradygmat, jakąś predylekcje do prawidłowego kodowania i odkodowywania prostych znaków, sygnałów, rzeczy jakimi są dane, mam. Nauczywszy się raz literek, choćby nie wiem co, choćby wiele – czytam jak napisano. Oglądam się przechodząc przez ulicę, słysząc ryczący silnik, reaguję, cofając się. Można się mylić w kwestiach bardziej zawiłych, natomiast jeśli chodzi o abecadło, nie bardzo. Nie ma obawy.

Pojechałem do szkoły i okazało się, że byłem trzy godziny za wcześnie. Na planie zapisanym w moim kalendarzu widniały tytuły zupełnie innych zajęć, niż te, jakie znalazłem na tablicy przed wejściem do dziekanatu. Moje podejrzenia, wywołujące przykre uczucie gorzkiej satysfakcji i strachu, sprawdziły się. Teraz uciekałem, ale wcześniej? Nie mogłem rozmawiać z Katarzyną Sekretariat. Nie dyktowała mi składnie rozkładu zajęć. Nie dzwoniłem w ogóle. Śniłem?

Tego dnia, w sobotę po powrocie dość szybko poszedłem spać. Nie przyznałem się nikomu, że olałem zajęcia, bo obleciał mnie strach, bo odbyły się zupełnie inne spotkania i o innych godzinach, niż myślałem. Właściwie nie przyznawałem się też sam przed sobą. Jak mówi stare mądre chińskie przysłowie: jak masz problem, prześpij się. Poszedłem spać z nadzieją, że nazajutrz coś się wyjaśni. W niedzielę obudziłem się wyspany i zmotywowany do działania. Chciałem spędzić dzień rozmawiając z Elwirą, by z przebiegu uczciwej  konwersacji wywnioskować, czy symptomy mojego idiocenia były widoczne wcześniej. Zamierzałem szczerze pytać o to, czy zwróciła uwagę na jakieś zmiany w moim zachowaniu czy myśleniu, które mogłyby wskazywać na to, że dzieje się coś niedobrego.

Obudziłem się w niedzielę jak zwykle przed szóstą rano i leżałem w milczeniu do chwili, kiedy poczułem, że oto doskwiera świtaniec. Zacząłem mocniej tulić się do Elwiry i szukać wypukłości na jej ciele zwiniętym pod jedwabną koszulką. Od czasu kiedy zaczęła brać pigułki antykoncepcyjne w ogóle o wypukłościach możemy w kwestii Elwiry mówić. Wcześniej, hołdując umiłowaniu do bycia szczupłą, żeby nie powiedzieć chudą, wyglądała jak pewien gatunek afrykańskich antylop, Impali (Aepyceros melampus) i o znajdowaniu wypukłości można było tylko pomarzyć; to tak jakby szukać masywnych elementów w rozkładanym wieszaku na ubrania z IKEI – same drążki, drewniane deszczułki, jednym słowem – stelaż.

Zareagowała jak zwykle: z początku niechętnie (jak nic ubóstwiała poranne senne wylegiwanie się, właściwy, czy też półsen godzin wczesnych), później odwracając się do mnie i podejmując grę wstępną. Dotykaliśmy się chwile wtuleni, bliscy, tak, że tylko tylne części naszych ciał miały przyjemność bycia głaskanymi i pobudzanymi. Uwielbiam jej filigranowy tyłek ale też rosnące pod wpływem hormonów czy mojej silnej woli piersi. Pocałowawszy głęboko zszedłem niżej pod kołdrę by pieścić jej sex i dać jej te chwile niezobowiązującej biernej rozkoszy. Później wszedłem w nią pewnie i nie zmieniając pozycji kontynuowałem, korygując jedynie tempo, by rytm i głębokość wejścia zrobiły swoje.

Skończyliśmy i Elwi poszła do łazienki by zmyć z siebie wonne ornamenty porannej rozwiązłości i jeszcze raz świeża, zrelaksowana i usatysfakcjonowana spełnieniem się w roli kochanki, gotowej dawać rozkosz swojemu wybrakowi zawsze wtedy, kiedy ich ciała w ciszy intymności potrafią połączyć się i oddać dynamice podobnej jedynie do tej,  jaką mistrz tchnął w Grupę Laokoona, czy tej, która właściwa kloszardom łowiącym spadające z nieba aluminiowe elementy urządzeń sanitarnych czy puste puszki, miała powrócić do łóżka i iść spać.

Jednak nie wracała. Woda lała się w rozjaśnionej ciepłym światłem łazience a ona sama nie wyłaniała się z żółtej teraz bardziej niż szarozielonej nocą pieczary drzwi. Leżałem sam w cieniu ciężkich zasłon okiennych i kotar wątpliwości. W kuchni na blacie leżało zaczęte przed dwoma tygodniami opakowanie Etalonu, ale już od kilka dni przestałem wyciszać się farmakologicznie i wróciłem do tradycyjnej metody relaksowania i zagłuszania lęków za pomocą przyjmowania wielkich ilości płynów, w tym czterech litrów wody oligoceńskiej, jakie dostarczało osiedlowe źródełko usytuowane nieopodal, na trasie moich porannych biegów z czasów, kiedy jeszcze oddawałem się pasji krótkodystansowego maratończyka i budowałem pewność siebie na przyroście tkanki mięśniowej ud i głębszym oddechu.

Nie wychodziła z łazienki a mój niepokój rósł jak stos łachów do prasowania podczas dni letniego rozleniwienia. Idąc odlać się, zapukałem do łazienki z zamiarem zapytania, czy wszystko w porządku. Woda lała się jak dawniej, nieustannie, to z prysznica, to z właściwego kranu, to wydając głębsze bulgoty, to sycząc obiecująco. Zapukałem w białe drewniane zamknięte od środka na haczyk drzwi i spytałem, czy wszystko ok. i czy może chce herbaty o tej sztywnej jeszcze i nieukształtowanej porze dnia, wywaru, którego – wiedziałem – Elwi odmówi, uzasadniając to zbyt wczesną porą oraz połączy z chęcią niejedzenie śniadania, wiadomo, dieta, więc herbata nie, śniadanie nie, zaraz wychodzę, chcę być dzisiaj wcześniej w pracy. W jakiej pracy?! Jest niedziela siódma rano i wczoraj była sobota więc jutro jest poniedziałek, po nim wtorek i tak dalej, przez środę czwartek piątek po następny łikend, i następny tydzień, i tak cały miesiąc, potem rok, zawsze tak było, tak jest i z tego co wiem, zawsze tak będzie, jaka praca? – Wojtuś, znów Ci się pomyliły dni, dziś już poniedziałek, przespałeś prawie całą niedziele, to nawet nie zauważyłeś, jak minęła, ty głuptasie.

Poniedziałek. Zaczęły się dziać rzeczy niejasne: jednego dnia rano znalazłem koło pieca dwie rękawiczki pasujące na jedną tylko rękę, umorusane węglem, czarne stemplujące wszystko, czego dotkną tą stroną, z kciukiem tak, że pasowały tylko na lewą rękę, na prawą nijak. Paliłem już dwa miesiące i co dzień u używałem tej samej pary tak samo używanych rękawic; robiąc śniadanie na wynos (w  domu, rano, inaczej niż kiedyś, nie miewałem już apetytu) po przekrojeniu na pół kajzerek, by położyć tam polędwicę sopocką, kiszeniaka i majonez, okazywało się, że mam trzy części dolne, a wiadomo, że lubię górną na górze, że w ogóle gustuję w górnych wypukłych wypieczonych pękających jak wiosenny lód na Stawie Ustroniackim połówkach…Dnie mijały na przybieraniu chłodu na zewnątrz. Próbach tuszowania nieodgadnionych kalamburów losu w moim życiu teraz. Raz wyszedłem po bułki zanim jeszcze moja partnerka skończyła toaletę – chciałem jakoś zadośćuczynić jej moje jakże krępujące niewinne jednak ciągle pomyłki a także zjeść jajecznicę ze świeżym pieczywem, ponieważ już z jednodniowym smakuje bez porównania gorzej. Zorientowawszy się, że nie mam gotówki udałem się do najbliższego bankomatu na rogu, koło stacji benzynowej na przeciwko apteki. Wypłaciłem pieniądze. Idąc po zakupy, przypomniałem sobie jeszcze, że powinienem kupić ser żółty oraz topiony a także kreta czy też te magiczne kostki, które wielkości i kształcie hokejowego krążka, wrzucone do odpływu kibla produkują pianę, która ma za zadanie ułatwić udrażnianie rur – kibel się zapchał i od kilku dni ekskrementy z wieczorów i ranków minionych wypływają przy każdym spuszczeniu wody wirowanym ruchem na wierzch basenu żółto brązowej wody, przypominającej o kondycji nie tylko kanalizacji w tych wiekowych ceglanych kamienicach nędzy, Ele też o ludzkiej naturze, dalekiej od czystości i błysku z jaką przypływają pokaźne sumy z kont jednych posiadaczy tego świata na inne konta, podczas jednego kliknięcia myszki na pokładzie odrzutowego prywatnego samolotu zdolnego wzbić się na orbitę okołoziemską.  Poszedłem więc dalej, nie do piekarni, tylko do sklepu większego, o asortymencie odpowiadającym moim potrzebom tego ranka.  Znalazłem i zapakowałem do koszyka co trzeba i przy kasie podałem jakiemuś francuskiemu fircykowi swą srebrną kartę kredytową a on tylko popatrzył znudzony i wykonał  transakcje, która została odrzucona, ponieważ, jak poinformował mnie z przesadną grzecznością, nie ma na koncie wystarczających środków. Sięgnąłem do kieszeni i znalazłem tam plik banknotów. Najwyraźniej wypłaciłem wszystkie pieniądze, jaki miałem. Zapłaciłem i poszedłem najkrótszą drogą do domu, jednak nie trafiłem na dobrze znaną już kamienicę – kiedy przyjeżdżałem tu dwa lata temu kilka razy w roku tylko z kurtuazyjnymi pijanymi wizytami, nierzadko miałem poważne problemy w orientacji „na dzielnicy” – teraz znałem ją dobrze i nie mogło być mowy o jakimkolwiek zagubieniu.  Błąkałem się po sąsiedztwie jakieś pół godziny. Dokładnie ile, nie wiem. Nie noszę zegarka a telefon zostawiłem w domu. Znalazłem się na jakimś przystanku tramwajowym. Coś mi podpowiadało, że powinienem wziąć numer 23 i przejechać jakieś dwa przystanki. Tak zrobiłem, ale zamiast w znajomym otoczeniu po spędzeń w przesadnie rozgrzanym wnętrzu kilkunastu minut, znalazłem się w całkowicie nieznanej mi części miasta. Miałem dużo forsy. Złapałem taksówkę, ale zaraz po wejściu do jej eukaliptusowego ciepła zorientowałem się, że nie wiem, dokąd chce jechać: zapomniałem nazwę ulicy a nawet dzielnicę. Próbowałem przypomnieć sobie cokolwiek i poprosiłem kierowcę żeby tylko jechał, że mam dużo czasu a nie chce łazić jak trędowaty po chłodzie i deszczu, który właśnie zaczął padać uprzedzając nadchodzący poważny opad mokrego śniegu.  Jeździliśmy po mieście, a ja ciągle nic nie pamiętałem. Zacząłem zadawać sobie pytania, czy te kłopoty z pamięcią, pomyłki ostatnich dni to wynik rzeczywiście zbytniej rozwiązłości alkoholowej, czy też jakieś czekający na swój czas skutek wypadku, urazu głowy jakiego doznałem w przeszłości, kiedy to wypadając z okna trzeciego piętra wielkiej secesyjnej kamienicy z początków XIX wieku uderzyłem głową w żeliwną pokrywę podwórkowego kanału ściekowego, i gdybym nie podparł czerepu prawą ręka, podkładając ją przed samym zderzeniem z materią jak poduszkę pod czoło, głowa najpewniej roztrzaskała by się jak łupina orzecha; głowę uratowała ręka, którą do dziś mam unieruchomioną w nadgarstku i niesprawną, co jednak nie uprawnia mnie do pobierania żadnych świadczeń socjalnych, ponieważ u nas w kraju nawet ludzie całkowicie pozbawieni rąk i nóg uznawani są przez specjalistyczne ciała orzekające za zdolnych do wykonywania pracy, której i tak nie ma dla zdrowych. Co było wynikiem mojej amnezji, nie wiem.

Od tamtej niedzieli, która była poniedziałkiem jestem na oddziale wydzielonym szpitala w Tworkach i ciągle myślę, że obudzę się któregoś ranka w domu na Środkowej w cieple pachnącej seksem kołdry i że wyjdę jeszcze raz podlewać trawniki miejskich centrów handlowych, jak to robiłem latem zaraz po przyjeździe do kraju, pracując jako pomoc pomocy ogrodników, będących  kontrabandą nieudaczników i ignorantów. Jednak świt zastaje mnie codziennie tu, na P4, oddział wydzielony, ludzie się zmieniają, więcej i więcej tylko palą, dym unosi się już wszędzie, ja nie pale rzuciłem szlugi dwa lata temu, po trzecich głosach, kiedy to zacząłem biegać dokoła parku w Gloucester, a tu palą niemiłosiernie, z palenia zrobiono tu rytuał i święty obrządek, palą pacjenci, goście, salowi, lekarze i wizytujący, palą wszyscy i pala bezustannie.   Palą wszędzie, w salach, na korytarzach, w łazienkach, kiblach, pod prysznicami, w wannach; pala podczas zabiegów i kiedy przywożeni są nieprzytomni, palą kiedy dochodzą do siebie i kiedy są już sobą, palą ci, którzy nigdy nie wrócą i ci, którzy są tu pierwszy raz, palą, żeby zabić głód, żeby zrelaksować się po jedzeniu, palą bo wstali, bo idą święta, bo trzeba wstać, bo ktoś przyniósł tanie szlugi, bo jest czas, bo już nie ma czasu. Palą dzień i palą w nocy jakby zmieniające się pory dnia nie miały żadnego znaczenia w zestawieniu z koniecznością celebrowania czynności, której podporządkowane jest wszystko na oddziale, paleniu.

Jestem tu już trzeci miesiąc. Kiedyś trafiałem do szpitala dla czubków, ale zawsze z własnej woli i żeby dojść do siebie po okresach wzmożonego spożywania. Kiedyś poznałem wspaniałomyślną i otwartą panią ordynator i potem, zawsze kiedy zachodziła potrzeba, kiedy czułem, że potrzebuję opieki armii delikatnych, zadbanych małomiasteczkowych pielęgniarek i oceanów życiodajnych płynów przetaczających się meandrami naczyń krwionośnych, zamiast wody i wódy, którą wprowadzałem tygodniami, zawsze kiedy taka konieczność zachodziła, udawałem się bez przytomności, ale z klasą i udając, że nic strasznego się nie dzieje, udawałem się na P4 i tam prosiłem o pomoc, wypowiadałem zawsze tę samą formułkę i długości i uciążliwości ostatniego spożywania po czym na trzy dni umieszczano mnie na oddziale wydzielonym, żeby dokonać rutynowych obserwacji, czy nie stałem się paralitykiem, czy nie łapie mnie padaczka, czy nie dostanę głosów lub czy nie przywlokłem czegoś jeszcze gorszego, po trzech dniach na wydzielonym, bez telefonu, bez najczęściej kontaktu z ludźmi z zewnątrz, na lekach, kroplówkach, badany, bez gazet czy książek, ze strachem i obrzydzeniem, ale wracając do zdrowia spędzałem trzy dni na wydzielonym, po czym przenoszono mnie na otwarty, gdzie już inaczej, z możliwością kontaktu, ciągle odzyskując siły, po woli uświadamiając sobie jakie straty liczy świat na zewnątrz i co mogę dla niego zrobić, dla siebie zrobiłem tyle, ile mogłem, zwróciłem się do fachowców od przywracania wykolejeńców do życia tudzież utrzymywania wykolejonych na ich zdziczałych poboczach, jednak nie jakichś niedostępnych gąszczach czy pustyniach, gdzie niektórzy trafiali, ale ich już nie było, ani byli na górze, skąd nie wracali…. Szedłem na P4 zamiast na odwyk. Zamiast na odtrucie alkoholowe, połączone z próbami uświadomienia mi zagrożeń picia i skłonienia do podjęcia terapii. Przedkładam malownicze towarzystwo schizofreników i samobójców niż nędze i monotematyczność (choć oczywiście w sferze fabularnej jest to głębia i otchłań, a detale niezliczone i warianty niepoliczalne) „zwyczajnych” alkoholików.

Trzy dni na wydzielonym i potem do siódemki na otwarty. A to się spotkało Jasia z pod Grójca z krytyczną wątrobą i lekkim autyzmem, a to Stasia z pod Przysuchy, „chodziarza”, z wąsem  i nieustającą nadzieją na wyjście, kiedy przyjedzie siostra i przywiezie papierosy, jechała od trzech lat, a jemu się bardzo chciało palić, nerwowy był, ale honorowy, nie sępił, wytrzymywał, trzy lata już nie palił, chyba że w szczególnych okolicznościach, częstowany przez w jakiegoś wielkodusznego efemerycznego towarzysza, który usłyszawszy jego historie, oraz najnowsze wieści, że oto za tydzień dwa siostra przyjeżdża, częstował do nabijakiem a nawet czasem sklepowym, siostra nie przyjeżdżała, Stacho chodził dnie i noce, miesiące i lata chodził po stu dwudziesto metrowej długości korytarzu w tą i z powrotem, dość szybko, z gracją unikając zderzeń i z innymi pałętającymi się po holu pacjentami, powłóczącymi nogami i przechadzającymi się z braku możliwości przeleżenia całego życia na łóżku, łaził, i tak to trwało, ja na otwartym zostawałem jeszcze w zależności od sytuacji na świecie, na zewnątrz, dwa, trzy, raz pięć tygodni, jeśli świat lizał rany szybko, ja mogłem wyjść do niego już podleczony, jeśli trwało to dłużej, pozwalałem sobie na dłuższe turnusy, by nie uprzedzać faktów, by dać czas elementom układanki, by wróciły choć do jednego pudełka, porządkować się będzie później….

Teraz byłem już trzy tygodnie na wydzielonym i nie widziałem żadnych znaków, które wskazywałyby na to, że moja sytuacja ulegnie jakiejś radykalnej poprawie. Na codziennych obchodach żadna z sióstr czy lekarek, kiedyś mi bliskich i przyjaźnie nastawionych, nie zająknęła się do tej pory o przeniesieniu. Ile tu zastanę?

Elwira odwiedziła mnie raz, w zeszłą środę. Mogę już czytać prasę, nawet pisać, mam zeszyt i długopis. Elwi wyszła podczas wizyty na chwilę. Poszła do pobliskiego kiosku, żeby kupić mi szampon i kilka gazet, obcinarkę do paznokci i coś na słodko. Zostawiła torbę, w niej telefon. Trzy tygodnie nie miałem w ręku telefonu, odruchowo sięgnąłem po niego i zacząłem przyglądać się uważnie. Nieopatrznie wcisnąłem zieloną słuchawkę. Na nie wielkim  ekranie pojawiło się imię i nazwisko człowieka, którego znałem. Zawsze podejrzewałem że Elwi i Adama łączy coś więcej, niż niezobowiązująca znajomość i pokrewieństwo dusz. Posądzałem ich zawsze o jakieś bliższe relacje z przeszłości, ale ona wypierała i się stanowczo zaprzeczała. Czasem myślałem, że jest ze mną, bo nie może być z nim. Wybrała substytut, marny surogat, falsyfikat. Woli życie z ułudą prawdziwego szczęścia niż poszukania go w prawdziwej osobie, czyli we mnie, takim, jaki jestem. Teraz przewertowałem szybko listę kontaktów i wyszło na to, że przez ostatnie trzy tygodnie ta dwója kontaktowała się prawie codziennie. Jeden przypadkowo wybrany esemes jasno wskazywał, że umawiają się, spotykają. Zrobiło mi się przykro.

Ale czy mogę być pewien, że widziałem to, co widziałem? Czy powinienem zadręczać się tym, co wymyśliłem, że się dzieje? Nie powiem jej nic. W końcu mam już tylko ją i tyle niewiadomych. Może będzie jeszcze przychodzić? Następnym razem poproszę ją o jakieś fajki, może bordowe czesterfildy.

 

Koniec

 

Listopad 2010

0Shares