Kategoryczny zakaz umierania

Dość mocno rozśmiesza mnie własne zachowanie. Na przykład otwieranie lodówki, by wrzucić tam kości obgryzionych właśnie skrzydełek kurczaka, czy wyrzucanie do kosza na śmieci talerzy i sztućców.

Dość poważnie także śmieszny wydaje mi się fakt pozycjonowania. Mojego pozycjonowania. Własnego ciała. Otóż chodzi o to, jak leżę. Czasem leżę. Jak czasem leżę. Leżę otóż czasem na boku – bez mała w recovery possition. Na boczku, jedna rączka wzdłuż ciała, druga pod główką. Nogi lekko zgięte. Podkurczone. Tak leżę. Tak czasem leże. I właśnie chodzi o to, jak bardzo czasem!

Leże tak kiedy umieram, i leżę tak samo kiedy doświadczam błogostanu. Trwam w takiej pozycji kiedy ledwie oddycham i kiedy z lekkością harmonijnie wciągam i wyciągam powietrze.

Nie wspomnę o mówieniu do siebie: nagminne. Potrafię przedyskutować ze sobą każdą prostą i niejedną zawiłą kwestię.  Niestety, myliłby się ten, kto by pomyślał, że są to jakieś dysputy „na poziomie”. Otóż są to rozmowy prowadzone na poziomie elementarnym. Ledwo ledwo. Zadaje sobie pytanie jak najprostsze. Odburkuję, jednym, dwoma słowy. To co, idziemy? Pytam sam siebie, kiedy znudzi mi się siedzenie w domu a nie chce jeszcze włączyć  telewizora, by jakaś okrasa czy inna serialowa rzygowina mnie nie zaatakowała. No nie wiem. Odpowiadam. Zobaczymy. Zobaczymy. Mówię po cichu, prawie szeptem. Teatralności tam mało a staranności za grosz. Do człowieka tak niechlujnie bym się nie odezwał.  Do siebie nawijam jak neandertalczyk do sowy.

O tak wygląda przykładowa rozmowa. Spieram się też ze sobą i targuję. Ale to w nałogu normalne. Nienormalne chyba tylko to, że na głos i nagminnie!

„do tego ZUSu to kurwa chyba autobusem?” – pytam sam siebie. – „ale w taki upał?” – dopytuje i już wiem, że  nie wiem jeszcze, jak pojadę, autobusem czy na rowerze, ale raczej wiem, że autobusem, bo rowerem mam zaplanowane wcześniej dwie wycieczki, więc dla odmiany. Rower już mi się znudzi.

Do ZUS pojechałem jednak rowerem; i do doktora Mengele też pojadę. Przepisze mi moje trutki i zaraz wracam. Tylko nie ma jak tą Młodzianowską…. Bo  budują. Więc Południowa, Gajowa, za tory, i potem – zgodnie z mapą – Osadniczą, Przepustową, Żakowicką  i jakoś powinienem do tej Tartacznej, do tej Torowej, wreszcie do tej Młodzianowskiej dostać. A stamtąd to już rzut beretem i jestem u lekarza.

I pojechałem tą dziewiczą trasą. Inny świat! Za torami – wieś! Jakieś domki drewniane gontem kryte. Jakieś altanki zacienione lipami i wiśniami. Jakieś budyneczki gospodarcze: składziki, drewutnie, gołębniki, komórki, garaże. A wszystko to na jednej uliczce. Chałupa koło chałupy, jak to bywa w miejscowościach letniskowych, albo wsiach właśnie, ale bez pól rozległych. Tylko te trawniczki, ogródeczki, rabatki, studzienki, huśtawki, znak czasów – czasem basenik rozkładany; tu stary wóz, tu zabytkowe auto, tam drabina, gdzie indziej kurnik. I jak zadrzewione! Jak zalesione! Jak zacienione! Wszystko w mieście, za torami, zaraz dojechałem do dystryktu industrialnego, zaraz  jakiejś fabryczki, jakieś magazyny, zaraz dojechałem do tego przejazdu na  Młodzianowskiej, co to teraz zamknięty i próbowałem się jednak przedrzeć. Budowa. A było blisko! Mało brakowało! Ale jednak zagrodzone, szczelnie zagrodzone. Przejechać wśród przęseł, dźwigów i samochodów się jakoś dało – w końcu rower jakby górski, strachu lęku za grosz, już się na kary nie czeka, tylko na nagrody, prawie się dało, ale się nie dało.

Dało się deko dalej, przez dziurę w płocie murze.

0Shares