W ciągu dnia, najczęściej wieczorami siedzę przed telewizowem. Akurat teraz z Mariuszem. Pomieszkuje tutaj obecnie.
W nocy, dzisiejszej nocy byłem w dziwnej knajpie. Było z niej widać Sabat, kawałek Placu Jagiellońskiego z budynkiem Kwiaciarzy, kawałek ulicy Focha, Zebre. Ta knajpa była gdzieś mniej więcej w tym miejscu, w którym teraz funkcjonuje bar… nie pamiętam nazwy, kilka razy siedziałem tam z Pieczarą. Ale dziś w nocy było tam zupełnie inaczej! Jak do rzeczywistego baru wchodzi się po kilku schodkach, w górę, tak moja knajpa była zupełnie parterowa. Jak ta rzeczywista ciągnie się długo w głąb, tak moja buła zupełnie kwadratowa. Jak w tej, która funkcjonuje bar jest po lewej, stoliki po prawej a kibel na końcu, tak w mojej baru nie było, piwo roznosili kelnerzy a też właściciel, którego znałem; było kilka małych kwadratowych stolików, przeznaczonych góra na cztery osoby (z możliwością dostawki przystawki jednego dwóch krzeseł). Siedziałem sobie z przy jednym stoliku z Piotrkiem Smykiem. Dobrze wyglądał. Jak zawsze. Jednak miałem świadomość jakiejś jego choroby, z której wyszedł, więc wspólnie, po cichu, bez zbędnej ostetntacji i słów niepotrzebnych, rozmwiając o czym innym celebrowaliśmy jego powrót do zdrowia.
Obok przy stolikach też znajomi. Przy jednym Maja, przy drugim Seba Lewicki, przy następnym Hiphopek. Miła atmosfera koleżeńskiego spotkania. Rozmawiało się nie tylko w obrębie stolika, ale także w przestrzeni całej knajpy. Między stolikami przerzucane były informacje, dokazywania, żarty…
Podczas jednej z rozmów ponad blatami pojawił się wątek baletu u Mioda. Na działace. Że co roku jest. Że właśnie następny niebawem. To lato było. Słonce świeciło. Atmosfera rockendrolowa. Odprężenie. Rozluźnienie. Kto będzie? Kto jedzie? Ja mówię, że raczej nie jadę. Nigdy nie byłem. Owszem, słyszałem. Wiem, że jest zawsze ostro, że są wszyscy, że się dzieje. Ale raczej nie… Boję się. Tak na prawdę się boję, obawiam. Zresztą jeśli teraz siedzę w knajpie, za tydzień będę umierał. Więc raczej nie… Poza tym nigdy nie byłem…
Przy jednym stoliku w rogu siedzi jednak trójeczka młodych. Dwóch gości i dziewczyna. Śmieją się. Piją piwo. Roznosi się, jak wspomnniałem, właściciel, oraz kelnerzy. Wszystko na poziomie. A ja mam pełny portfel! Jak koledzy liczą, krygują się, tak ja jestem pewien, że starczy. Jeszcze chętnie postawię. Więc humor dopisuje. I ci młodzi ze stolika w narożniku na głos, że ta… nie byłem… owszem, byłem byłem. Pamitają mnie. Byłem kilka lat temu. – ta, Dziewit nie był… – kpi z wdziękiem dziewczyna. Uśmiecha się przyjaźnie. Jak i jej koledzy, których kojarze, jednak nie znam dobrze.
Więc byłem! Tak, przypominam sobie. Jak przez mgłę. Mogłem być. Zaczynam o tym rozmawiac z Sebą Lewickim. On też pamięta. On jedzie. On bywa. On jest wszędzie. A ja mam dziś z nim ochotę pogadać. W środku jakiejś przetasowania, nie wiem, do kogo uderzyć. Z Lewym se pogadam, myślę. Postawie parę trzy. Rozmawiamy. Jesteśmy na zewnątrz. Palimy. Zaczyna dobiegać nas brzmienie muzyki ze środka. Akurat teraz początek Cold November Rain. Lubimy Gunsów. Jako że wiem, że numer długi, jakieś osiem minut, proponuje Sebastianowi, żebyśmy weszli do środka, zamówili, będzie chwila na refleksje. Na rozmowę. Wchodzimy.
Wtedy budzę się i słuszę w radio, które gra u mnie w pokoju całą noc, po cichu, na 15 volume, słyszę poszątek hitu Guns and Roses. Jesienna piosenka. Ostatnio często w radio. Teraz jest piąta rano. Ciemno. Mam osiem minut, żeby posłuchać lubianego kawałka… Co potem?
Więc, co o tym myślisz?