Aprobant Agnieszka z Warszawy

Do sądu szedłem nie w humorze, bo wcześniej doszło do spięcia domowego. Chociaż jestem gruboskórny i cyniczny, to jednak z pozoru miałkie spory i waśnie z domownikami dotykają mnie. Szedłem do sądu chmurny a ze świadomością, że aby wygrać, powinienem być rzeczowy, pogodny, chłodny, przygotowany, przekonany do swoich racji. Postawę właściwą, aby wygrać na wokandzie budowałem więc w sobie utwierdzając się w przekonaniu, że spór domowy to wynik małostkowości, braku dobrej woli, kłótliwości kobiet. Tak się składa, że ja tu sam facet, a dziewczyn w różnym wieku i różnej kondycji gromada.

Poszedłem do sądu wzburzony, ale zaraz jakby mi przeszło. Nastawiłem się na wyłożenie sędzi (pani sędzi, bo podejrzewałem, że i to będzie kobieta, i była) wszystkiego jak należy. Idąc obmyślałem główne punkty swojego… swojej… chciałoby się powiedzieć obrony. Dlaczego obrony? Czy ma to jakiś głębszy sens, że myślę o sobie jako o osobie broniącej się, a nie na przykład przechodzącej płynnie do kontrataku? Bo przecież nie obrony! Ja skarżę! Instytucja oraz jej błędna krzywdząca mnie decyzja jest skarżona.  Więc układałem w punktach co? Mowę kurwa sądową układałem? Stanowisko stron? Jakich stron? Przecież, kombinowałem, ZUS do sądu nie przyjdzie. Ja, owszem. Choć i maja obecność nie była konieczna. Na piśmie z sądu stało czarno na białym, że nie muszę być na rozprawie. Ale pewnie słusznie wykombinowałem, że jak mnie nie będzie, to – raz: nie będzie mnie, a dwa – nic nie ugram. Bo decyzja lekarza orzecznika ZUS z Radomia z lata tamtego roku, opinia komisji lekarskiej ZUS z Kielc z jesieni tamtego roku, opinia biegłego psychiatry z zimy tamtego roku, te wszystkie stanowiska były dla mnie niekorzystne. Więc teraz muszę być, kombinowałem, przygotowany i pewny swego, żeby jedną swoją autorytarną przemową podważyć słuszność wcześniejszych opinii.

Ale ZUS nie. ZUS nie musiał być. Giganta, jakim jest ZUS, nawet najbardziej słuszna i żarliwa skarga takiego bąka jak ja nie powinna przecież w ogóle obejść! A jeśli nawet, jeśli nawet jakimś sposobem ZUS zwrócił uwagę, usłyszał i przyswoił moją skargę, to Goliat ZUS nie powinien przecież kwapić się do sądowej potyczki z takim Dawidem, jak ja, takim Dawidem, że przecież Dawidkiem…

A jednak na ławce obok mnie usiadło ZUS. Przeczytało wokandę, rozejrzało się i usiadło. Nie było wątpliwości. Jest tu po to, żeby wleźć na moją rozprawę. Była to pierwsza rozprawa tego dnia w Sali numer 5. Były to pierwsze minuty urzędowania sądu rejonowego w radomiu wydział pracy i ubezpieczeń społecznych. Ludzi w ogóle. A jak już, dwie pracownice. Interesantów jeszcze zero, nul. Tylko ja. Więc jak się przysiadło, wiedziałem że ZUS. Rozprawa dotyczyła dwóch stron, mnie – skarżącego, i ZUS, dyzycję którego skarżyłem. Więc kto koło mnie właśnie usiadł? Nie kto, a właściwie co? ZUS usiadło. Usiadło i wyjęło telefon i jak barwna plejada nastolatków, gimbów w autobusach komunikacji miejskiej zaczęło się bawić telefonem. Ja, inaczej! Wyjąłem z płóciennej żółtej torby na ramię, czarną skórzaną teczkę. W teczce miałem to, co kiedyś Tymiński. Kurwa miałem tam wszystko! Wszystko, co trzeba, żeby czuć się na rozprawie dobrze. Żeby wygrać, albo jak w przypadku Tymińskiego, prawie wygrać.

Nie, pomyłka, korekta, nie miałem jednak wszystkiego. Sezon grypowy spowodował, że moja pani doktor odwołała ostatnią wizytę, na której miała wypisać mi skierowanie do krakowskiego Babińskiego. A też dać zaświadczenie o ogółnym stanie zdrowia. Miała znaczy przekłamać, żem chory, żebym ja ugrał to, ca mam ugrać. Przyszedł sezon grypowy. Taki kurwa mamy klimat. Doktor odwołała wizytę z powodu grypy. Na rozprawie nie miałem skierowania ani zaświadczenia. Poprosiłem o odroczenie. ZUS się nudziło. Patrzyło tępo w blat swojego stolika na przeciwko mojego stolika, znaczy ławki. Ja wstawałem wtedy, kiedy nie trzeba, a siedziałem obrażając majestat wysokiego sądu wtedy, kiedy powinienem stać. ZUS nic nie powiedziało. Ja powiedziałem swoje. Poprosiłem o odroczenie rozprawy. Do zobaczenia.

 

1Shares