Zawsze się czeka na jakąś gotówkę. No, może ogólniej, pieniądze jakieś. Czasy się zmieniają, przyszłość wkroczyła w nasze teraźniejsze życie i w przeszłości jeszcze czekamy na paniądze, które przyjdą w przyszłości, a że przyszłośc już jest, przyjdą przelewem. Także nie koniecznie na gotówkę. Ale czekamy. Czasem na większe, czasem na mniejsze pieniądze czekamy. Nie wiem jak wy. Czy częściej czekacie na większe, czy na mniejsze. Ja raz, może dwa razy w życiu czekałem na większe. Kilka razy na średnie. Na mniejsze czekałem razy tysiąc pięćset sto dziewięćset i dalej czekam. Nieustannie czekam na pieniądze mniejsze. Teraz dodatkowo czekam jeszcze na pieniądze średnie i pieniądze większe. Oczywiście nie dlatego czekam od razu na mniejsze, na średnie i na większe, bo spodziewam się mniejszych, średnich i większych. Nie. Spodziewam się, jak zwykle mniejszych. Może jakieś średnie się niebawem trafią. A co do większych? Chuj wie. Jednak jak nie często czekam na większe, tak teraz czekam. Chuj wie. Chuj chujem, a nadzieja jest!
Jak przyjdą pieniądze większe, pojadę na wycieczkę. Jako że nieczęsto w życiu jeździłem na zaplanowane wycieczki, nie wiem gdzie pojechać i nie wiem ile z tych większych pieniędzy przeznaczę na to wszystko all inclusive.
Namiętnie jeździłem na wycieczki primo spontaniczne, secundo pijane, tertio na odległośc beretem rzutu, przy czym beret raz cięższy raz lżejszy był, przez co zasięg jego lotu różny. Bywało, że rzuciło mnie z mazowieckich nizin nad polskie morze. Bywało, że z wielkopolskich równin w słowackie góry. Zdarzyło się, że z angielskiego charbstwa w Midlands do samej Walii na wybrzeżu, a też z londynskiego City, przez lotnisko Standsted do czeskiej Pragi. Bywał rozrzut wojewódzki: obierając gród radomski za centrum umownego okręgu, próło się gdziekolwiek, ale z administracyjną precyzją; Iłża, Skaryszew, Przytyk, Skrzynno, Przysucha, Kozienice, Pionki, Białobrzegi, Wsola, Gózd, Zakrzw, Bartodzieje, Trablice, Grzmucin, Jedlińsk czy Orońsko. I działo się.
Jak przyjdą większe pieniądze, wypada zaliczyć Egipt czy inną Turcję. Nie dlatego, że jakoś specjalnie marzę o lazurze wody w płyciznach morskich czy basenach Szarm el-Szejk. Nie dlatego też, że mam specjalnego smaka na oryginalnego orientalnego kebaba w Ankarze czy pitę w Stambule.
Sterują mną skojarzenia. A że mam je jakie mam, pojadę gdzie pojadę. Jak wycieczka z biurem podróży w rejony ciepłe i egzotyczne to Egipt albo Turcja. Wchodzi w grę Hiszpania z Barceloną jako punkt gówny, ale tu zagraża pokusa zachowań godnych wartościowego globtrotera i zwiedzanie miasta, obcowanie z kulturą, może nawet sztuka, nie wspominjąc o poznawaniu ciekawych ludzi. A w takim egipskim Marsa Alam czy Tureckim Bodrum to tylko ręczniki, kremy, leżaki, ulotki, owoce nie tylko morza, napoje nie tylko alkoholowe, relaks raczej mało aktywny, nuda, lektura, zamyślenie, dzień każdy jak codzień, sami znajomi rozleniwieni i milczący w słońcu, posiłki o ustalonej porze, pokój z widokiem na morze, poczucie oddalenia i lokalne wiadomości w tv.
Będzie to wycieczka trzeźwa. Tak postanowiłem na przekór skrytym marzeniom, by pojechać na dwa tygodnie do kurortu i kąpać się tylko wtedy, kiedy zataczając wpadnie do basenu przypadkiem i na chwilę.
Chcę po prostu coś zapamiętać. Nie chcę się kłócić na noże i nie planuje kilkudniowej choroby abstynencyjnej. Klątfa Faraona i zwiedzanie jego ziemskich grobowców to jedno, delirium tremens i bolesny kontakt z zaświatami bez gwarancji powrotu do życia to co innego. Albo rybki, albo akwarium.
Więc, co o tym myślisz?