Do pustej i Salamon nie strzeli?

 

– Kłaniam się – pożegnał mnie głos w słuchawce. I wtedy pomyślałem, że tak mawiał mój ojciec. „Cześć, kłaniam się”… I zaraz pomyślałem, że tak muszą mówić ludzie starszego pokolenia. Ja bym tak nie powiedział. „Kłaniam się” brzmiało mi w głowie, kiedy spojrzałem na kartę pacjenta. Rocznik osiemdziesiąty piąty. Trzydziestojednoletni gość. Liczący sobie trzy dekady zgred. A ja? Jeszcze dziesięć lat starszy. I nie kłaniam się. Nie będę.

W kwestii tak zwanego szczęścia. Szczęście – hipostaza. Poczucie szczęścia – kromka chleba z masłem i cukrem. Szczęście może być wielkie, może być małe. Mnie bardziej cieszy to małe, pod warunkiem, że jest zwielokrotnione. Wiele małych szczęść cieszy mnie bardziej niż jedno czy dwa wielkie. Żeby nie być gołosłownym a też żeby zasiać odrobinę herezji, bardziej cieszy mnie sympatyczny wyraz twarzy koleżanki plus zapach wiosny w porannym powietrzu blokowiska, niż narodziny tego Jezusa, co to jest synem boga naszego jedynego nieistniejącego. Narodziny, czy też to zmartwychwstanie, co niebawem. Kojarzy mi się lepiej niż narodzenie, bo kojarzy mi się lanym poniedziałkiem, który zawsze spędzałem mało sucho. A narodzenie rodzinnie, a tego się bałem.

Szczęście – wielkie słowo. Szczęście – pułapka. Jak trzeźwość – więzienie, tak szczęście – pułapka. Więcej wyjść widzę w dramatu tragedii nieszczęścia, niż z sytuacji dobrostanu i komfortu. Bo wygoda tak uzależnia, jak i usypia. Poczucie subiektywne zadowolenia sprawia, że zamykamy się na możliwości zmiany. No, nie na wszystkie. Najczęściej jak jest dobrze, chcielibyśmy żeby było lepiej. Nie myślimy jakby równolegle. Jedynie teoria wzrostu i rozwoju.

Jechałem autobusem. Patrzyłem w okna mijanych kamienic. Kątem oka zobaczyłem na ulicy bezdomnego. Pomyślałem o nowym właścicielu tych mieszkań. Wyrzuca ludzi nie płacących czynszu. Sprzedaje domy wraz z mieszkańcami. Sam mieszkając w domu jednorodzinnym pod miastem, myśli już kategoriami jachtów, domku letniskowego w Toskanii i szkole dla dzieci w północnym Londynie. Albo przynajmniej o prywatnym śmigłowcu i marmurowym basenie. Nie myśli o ludziach, którzy mają mniej. Myśli, żeby mieć więcej.

Z poczuciem szczęśliwości w sercu łatwiej błądzić. Błogostan wiedzie w ślepe uliczki. W niedoli, wysiłkiem ostrych jak pitbul kibola zmysłów, szuka się dróg do zbawienia. Znajduje uliczki prowadzące dokądś. W biedzie szuka się wyjścia. W beznadziei, może nie dostrzega oceanu możliwości, ale tak na prawdę tkwi w epicentrum szans. Złamany wszędzie pójdziesz bez obawy utraty. Celebrując tańczysz w poczuciu wyjątkowości i kruchości sceny, która cię wywyższa.

Przypomniałem a może w ogóle uświadomiłem sobie powód, dla którego jeszcze rok temu robiłem mniej. Mniej pomagałem, mniej ryzykowałem, z mniejszą ilością inicjatyw wychodziłem, mnie śmiałem i mniej śmiałem się. Dlaczego? Bo się bałem. Jednak nie bałem się wszystkiego. Jeśli chodzi o moje relacje z innymi, to często odmawiałem, ze względu na ten strach. Odmawiałem udziału, odmawiałem pomocy, odmawiałem zaangażowania. Jedyne czego się nie bałem, to konfliktu. Konflikt byłby mi po drodze. Zawsze był. W razie konfliktu, kiedy zaognienie i rzucanie nożami, zawsze można iść do Sabatu i zawiesić broń. Także nie bałem się konfliktu, bom pijak. Bałem się wszystkiego innego, a lęki moje u podłoża alkoholowe były mocno.

Dziś jest inaczej. Mniej się boje. Boje się jedynie tego, że mi się nie chce pić i tego, że się mniej boje. Boje się że trochę pobredziłem w tym tekście. Boje się że uderzyłem wcześniej w ton jakiś kaznodziejski a fałszywy. Ale nie bardzo się tego boje. I nie kłaniam się. Nie kłaniam. Na szczęście.   

0Shares