Miałem już odsunąć ten deseń w cień. Jednak nie mogę. Deseń ten nawiedza mnie jak jakiś estetyczny koszmar. Uderzę w deseń dźwięcznie, acz lekko. Jednorazowo. Uderzę i zmilczę. Chodzi o tą trzeźwość. Chodzi za mną przekonanie, że to jakieś więzienie jest. Trzeźwość – więzienie. Stronienie od trunków – separacja i izolacja. Im dłużej pozostaję trzeźwy, tym mniej mi się chce pochlać. I to mnie mierzi. To mi się wydaje podejrzane. I jeszcze więcej powiem. Im dłużej nie chleje, tym i lepiej mi. A to już bardzo podejrzane. Na tyle jest to podejrzane, że nie do zniesienia. Zazwyczaj w takiej sytuacji bym się po prostu napił. Jak coś było kiedyś nie do zniesienia, ja piłem. I następowało jakieś przewartościowanie, jakiś przełom. Problemy pojawiały się inne a podstawowe. Problemy abstrakcyjne i filozoficznie odchodziły w mrok głodu i pragnienia ludzkiego zwyczajnego.
Doszło do dość zabawnej i paradoksalnej sytuacji, w której ja, człowiek skądinąd trunkowy, po pierwsze nie chce się napić, po drugie boję się napić. Ale już po trzecie, ja, człowiek kiedyś trunkowy, rozumiem koniecznośc napicia się od czasu do czasu. I przydałoby się napić, jednak jak wyżej, jeden i dwa mi na to nie pozwala. Może nie nie pozwala, ale jakoś utrudnia. A ja nie lubię trudno. Ja lubię łatwo. Nawet jak ma być trudno, niech będzie trudno, ale łatwo, jak najłatwiej.
Wraz z przedłużającą się trzeźwością rośnie pewność siebie moja. Rośnie moje przekonanie o własnym oczywistym przecież geniuszu a też z nieomylności. A jeśli omylności, to przecież tak wdzięcznej, że od razu rozgrzeszonej. I że w ogóle silny jestem i coraz sprawniejszy. Mogę innych pouczać. Mam częściej rację. Mam więcej racji. Mam zgrabniejsze nogi a w ogóle zapuszczam włosy, które rosną mi nie tylko na głowie. Takie przekonania pachną mi obłędem. Mam świadomość jakichś swoich niedomagań psychicznych, jednak wszelkie schizofrenie, nerwice, paranoje i depresje lekarze mi nie raz wykluczyli, choć symulowałem je –myślę – umiejętnie. Wybili z głowy i wykluczyli. Zabrali marzenia o przyzwoitej rencie, wypłacanej na podstawie orzeczenia nadającego mi jakąś malowniczą chorobą psychiczną. Może wykluczyli, bo słabo symulowałem. A może wykluczyli, bo w ogóle symulowałem. Uznali, że jeśli symuluje, to zdrowy? Nie za daleko idąca to hipoteza? Nie za łatwa diagnoza?
Szerokość, że tak powiem, i jakość własnych kompetencji onieśmiela mnie. Ale nie za bardzo. W miarę mnie onieśmiela. Za bardzo onieśmielony nie rozwiązywałbym z taką wprawą tych wszystkich konfliktów, które powstają wokół. Jakbym się więcej bał, nie byłoby bajki. A boje się mało. I właściwie boje się tylko tego, że coraz mniej się boje.
Dość niepokojąca jest także powalająca przewaga samopoczucia dobrego nad złym. Równowaga we wrzechświecie zakłócona. Gdzie do kurwy nędzy ciemna strona mocy? Przecież ta harmonia jest wskazana. Nie powinno czasem być pół na pół? 8 godzin dobrze, 8 chujowo, a 8 na sen, nie zawsze zdrowy? Dzień dobrze, dzień źle. I tak na zmianę. Tydzień prosperity, tydzień biedy. Miesiąc hossy, 30 dni bessy. A jest cały prawie kurwa czas dobrze, nawet jak jest źle, to jest dobrze źle. Ogólnie jest zajebiście. Nie ma źle źle. To pachnie ślepotą. To mi zalatuje ekstremizmem. To mi się nie podoba. Jak się boje tego picia, tak się zaczynam bać dalszego, postępującego, rokującego tylko wzrost i rozkwit niepicia. Jak jednak mówią? Nie można być jednocześnie w ciąży i zarazem nie w ciąży. Tak raczej nie można zarazem pić i nie pić. Chociaż chociaż. Jest coś przecie takiego, jak ciąża w wymiarze biochemicznym… Się jest w ciąży, ale dzieci z tego nie będzie. Może ja na poziomie biochemicznym mogę codziennie pijaniutki dreptać, a kieliszka do ręki nie brać?
Tyle w ten deseń. Nie chce go roztrząsać, bo jeden, dwa a nawet trzy, a w ogóle wieje nudą. I jeszcze się napiję. I jeszcze w mordę dostaniesz, i tego robaka ci zjemy. Tyle więc w ten deseń.
Więc, co o tym myślisz?