Dokonało się. Po ilu? Po 30 latach? Jakoś tak. Pierwsze klasy szkoły podstawowej, z tendencją do klas piątych, szóstych, bo później już nie. Manowieckie wcześniej skończyły szkołę. Były przecież deko starsze… I to był jeden tylko aspekt zachwytu, jaki budziły. To był nie jedyny powód miłości, jaką wielu je darzyło. Był to powód nie jedyny i nie kategoryczny, nie oczywisty, bo przecież kochali je także od nich starsi. Dla tych starszych one były młodsze. I pewnie dla tych starszych młodość Manowieckich nie była przeszkodą, ba, była kolejnym powodem, była nie jedynym, a dodatkowym tylko powodem miłości do Manowieckich.
Manowieckie. Nie Manowiecka. Nie jedna Manowiecka, nie druga Manowiecka. Nie którakolwiek Manowiecka. Nie Patrycja Manowiecka, choć też, owszem, Patrycja Manowiecka jak najbardziej. Nie Dagmara Manowiecka, choć też, owszem, Dagmara Manowiecka – jak najbardziej. Jednak nie każda jedna osobna Manowiecka. Zostało mi i mam tak jak 30 lat temu: mam Manowieckie. A jak mam Manowieckie, to kogo miałem spotkać? Patrycje Manowiecką? Dagmarę Manowiecką miałem spotkać? Jedną jedyną Manowiecką miałem spotkać? Manowiecka solo to jest jeszcze większa osobliwość, niż tajemnicze ponętne i podniecające zjawisko, jakim są Manowieckie w ogóle! Nie mogłem spotkać Manowieckiej. Nawet gdybym, przecież bym nie poznał! Manowieckie tylko dlatego są dla mnie rozpoznawalne, są znakiem, symbolem, drogowskazem, ucieleśnieniem marzeń i duchową emanacją materialnego świata, że są tak wdzięcznie zwielokrotnione. Że są ze sobą nieodłącznie związane. Że nie są dwoma Manowieckimi. Są jednością Manowieckich.
Mam predylekcje do niewolnictwa w świecie liczb. Ni stąd ni z owąd zaczynam liczyć. Obliczam pola okręgów, które podejrzewam w swoim otoczeniu. Wzory są do przypomnienia. W podstawówce jak było, tak było – poziom nauki nie był najwyższy, ale jak już cos wbili do głowy, to wsje bukwy po pariadku bez aszczypki, Pi R kwadrat., Litwo ojczyzno moja… Wzory są do przypomnienia.
Wchodzę do kina. Pierwszy raz Elektrownia. Kupując bilety zagaduje na temat wielkości widowni. 120 miejsc mówi pani. – To dużo i mało zarazem. – zauważam odkrywczo. – Myślałem, że mniej. – dodaje, żeby zagadać. –Mniej by się nie opłacało. – odpowiada miła pani kasjerka. – A ja myślałem, że nie ma się opłacać, że ma być poziom, że może jakiś non profit… – Kończę rozmowę konstatacją najgłupszą z możliwych. Chowam bilety i wychodzę szybko, ale się nie wstydzę. Jak po kaczce. Ile to już głupot się w życiu pierdolnęło, ile się jeszcze jebnie…
Zajmując miejsca już przed samym seansem nie mogłem inaczej. Naliczyłem 11 rzędów po 11 miejsc. Przemnożyłem. Wyszła mi suma, albo inny iloczyn. Na Sali zasiadało już 21 osób. Następnie był film. Przybyło jeszcze troje.
Jak schodziłem do otwartego nie tak dawno przecież tunelu pod dworcem, od razu rzuciło mi się w oczy, że idą dwie sztuki. Jak wiele nosze w smudze pamięci osób, które tworzyły pary jednolite? Niewiele. Niektórych liczy się parami. Większość jednak jestem w stanie rozróżnić jako jednostki. A więc zauważyłem zrazu, że idą dwie. We dwie. Razem. Idą blisko siebie. Idą podobne. Inne niż kiedyś, ale coś w twarzach tej pary, tej pary będącej jednak jednością odkryłem takiego, co mi przez chwilę w bani dźwięczało. I jak zaraz Manowieckie, bo to były Manowiecke, szły we dwie, tak tylko jedna wytrzymała moje przeciągłe spojrzenie. Jedna na mnie zerknęła. Druga na mnie patrzyła. Zapewne też coś zauważyła. Coś jej się przypomniało. Bo mijaliśmy się tych kilka sekund, te dwie, trzy, nie więcej, sekundy, gdy ja na dwie Manowieckie patrzyłem, jedna Manowiecka spojrzenie me odwzajemniała.
Zszedłem kilka schodków niżej. One weszły, Manowieckie weszły kilka stopni wyżej. Ja już byłem prawie pewny, że to były one: Manowiecke – obiekt westchnień i uniesień całej szkoły podstawowej numer 7 im Romualda Traugutta, połowy pewnie liceum ogólnokształcącego tego samego imienia. A i okolicznych ulic: Traugutta, Żerowskiego, Witolda, całego Skwerka, i gdzie tam. Manowieckie mieszkały pod 36. Mogę zapomnieć pesel, mogę zapomnieć pin, mogę zapomnieć numer telefonu swój a też matki, ale nie zapomnę, że Manowieckie mieszkały na Żeromce pod 36.
Ja osiągnąłem poziom tunelu. Nie mogłem być na 100 proc pewien, że właśnie minąłem Manowieckie. Na 99,9 procent byłem przekonany, że minąłem Manowieckie. Ja na dole. One szczyt schodów osiągnęły pewnie.
Zaraz znikną. To było rzeczywiście jak szczytowanie, bo nie mogłem nie odwrócić się. Odwróciłem się. I one jeszcze były, jeszcze się wspinały. I one się odwróciły. Manowieckie. I ja. Po tylu latach.
Później poznałem jeszcze inne siostry mieszkające w okolicy. Forma nie pozwala się rozpisać…
Więc, co o tym myślisz?