Profil mniej zaufany
Kiedyś dużo się stresowałem. Czy siedziałem w domu, czy jechałem autobusem, czy byłem na wernisażu, czy robiłem zakupy, czy jadłem, czy odwiedzałem kolegę – czułem się raczej źle. Doskwierały mi przeróżne niewesołe myśli, a jeśli już nie, jeśli nie miałem siły już myśleć, to właśnie ta bezmyślność dokuczała. Zdenerwowanie odczuwałem wtedy, kiedy coś się działo i jak nic się nie działo. Myśli miałem raczej rezygnacyjne. Jeśli już udawało się nie myśleć – dyskomfort w abstrakcji. Po prostu źle. Źle z jakiegoś powodu, albo i bez powodu, zwyczajnie, źle. Oczywiście, były chwile, kiedy to się kończyło. Momenty spokoju. Chwile wytchnienia. Godziny zawieszenia broni. Epizody jakiegoś satus quo. Nawet chwile radości! Radości jednak raczej zmąconej.
Teraz, bywa, przeciwnie. Całymi rozdziałami czasu jest nawet dobrze. Ale podobnie: dobrze, kiedy się nad tym zastanowić, to znaczy z myśli. I dobrze, kiedy się myśleć przestaje. Komfort „nic” nie myślenia. W kontrze do wcześniejszego bezmyślnego dyskomfortu.
Teraz chwile myślenia to jakieś optymistyczne, albo chociaż umiarkowanie optymistyczne fajerwerki. Teraz to jakieś wesołe banialuki. Wtedy, w okresie – nazwijmy go po imieniu – złym, było częściej nie dobrze, niż dobrze, było ogólnie słabo i niewesoło, chociaż oszukiwało się na tyle mocno, że nie jest aż tak źle, na tyle mocno się manipulowało sobą i używało tak misternych mechanizmów obronnych, żeby przeżyć, żeby nie popełnić samobójstwa – wtedy, w okresie złym, wtedy, kiedy już się myślało, a myślało się częściej, niż nie myślało – nieszczęście nie sprzyja przecież zapomnieniu, wręcz przeciwnie, w okresie złym zapomnień było nie wiele i były bardzo chwilowe, natomiast „myślenice” i przeróżne utrapienia były prawie cały czas, na porządku dziennym, wtedy, w okresie złym, jednak chyba żyło się „pełniej”.
Teraz myśli są lekkie a pożytek z nich mały. Wtedy też pożytek rzaden, ale to dlatego, że okoliczności były niesprzyjające. Wtedy im bardziej się myślało, jak tu zrobić, żeby było lepiej, tym więcej się robiło, żeby przypadkiem nic a nic lepiej się nie zrobiło.
Teraz bezmyślność to często błogostan. Wtedy niemyślenie równało się katuszom. Bezmyślaność wtedy uwierała, teraz „wyłączenie głowy” sprzyja uspokojeniu. Teraz w zawieszeniu rozpływam się w komforcie. Wtedy przyczajony, nie myśląc, przeczuwałem jedynie przeróżne zagrożenia i nieszczęścia. Które może i nie nadchodziły, ale jako fantazmaty doskonałe, straszyły niczym koszmary rzeczywiste.
Więc czy teraźniejsze względne „uspokojenie” i umiarkowany optymizm nie jest grzeszne zdecydowanie bardziej, niż wcześniejsze może i męki, może i stresy, może i lęki, może i niepokoje, może i niewygody, może i braki, ale jednak stany „gęste”? Teraz całokształ zdarzeń, przemyśliwań, działań oraz momentów bezmyślnj głupiej niekatywności, to jakieś pseudo niebo. Jest lekko, ale jest lekko tylko chyba pozornie! Jest wesoło, ale jest wesoło tylko chyba na niby. Jest „do przodu” ale jest chyba „do przodu” tylko teoretycznie.
Wtedy było na prawdę niewosoło. Teraz na niby wesolo bywa.
Wtedy było nie dość że nie do przodu, nie dość, że na pewno do tyłu, jeszcze w bok. Nazat po przekątnej. Skomplikowany karkołomny skręt. Ale jednak figura! A teraz? Jakieś taniec z gwiazdkami! Jakaś opera mydlana i disco polo w jednym.
Wtedy pogo w trzęsiawce i breakdance na głowie, teraz jakieś pląsy i cichaczem tuptanie.
Więc, co o tym myślisz?