Łamie mnie w linii obrony
Obudziłem się po raz pierwszy normalnie, gdzieś koło trzeciej, czwartej, piątej. Jednak spałem podsypiałem i na prawdę zacząłem się wybudzać koło jedenastej, dwunastej. Wstałem, zjadłem zupę i postanowiłem iść do Słoneczka. Potrzebuje tego i owego drobnego do przekąszenia. Założyłem podkoszulkę białą na ramiączka. Obcisłą kusą. Upał. Brzuch mi wydęło, ale i ogólnie chyba jestem lekko chudy, ale byk.
Wychodzę z klatki i już słyszę barytonowo- basowe głosy trzech lub dwóch. I zaraz ich widzę: na murku z boku bloku spożywają i gawędzą. Poszedłem. Zakupiłem. Wracam. Fizycznie, w związku z tym moim trenowaniem anty sztuki walki, czuje się dobrze. A i psychicznie ostatnio nie narzekam. Spokojny jestem nawet. Więc się prężę! I kiedy tak osiągam punkt, w którym kolesie widzą mnie najlepiej, mój długi włos, którego oni nie lubią, i mój sprężysty chód, który ich drażni, kiedy ich mijam i oni patrzą na mnie, ja czuję, że powinienem coś zrobić. Jakaś manifestacja siły, pokaz sprawności. Ale co… Co mam zrobić? Fikołka? Sześć pompek? Pajacyka? Gwiazdę? Ośmiu komandosków? Stanąć na rękach i wejść do klatki do góry nogami?
Idę, a obok, na wysokości głowy przelatuje radośnie reklamówka biała jak żagiel wydęta nadęta. Leci w kierunku, w którym i ja idę. Tyle że szybciej. Mija mnie z lewej strony. Jest mało czasu. W prawej, sprawnijeszej ręce niosę zakupy. Lewą więc chwytam potężne w swym rozkwicie pąk zielska, źdźbło trawy na tyle wysokie, że sięga mi uda. Chwytam, urywam i bez mierzenia, tą lewą mniej sprawną ręką rzucam w kierunku reklamówki fruwającej. Ona już ze dwa metry przede mną. Trafiam jednak nieomylnie bezbłędnie. W punkt. Ziele pełne i ciężkie uderza w sam środek foliowego balona. Plastikowa torba łamie się w locie. Ugodzona w sam środek zapada się w sobie i nurkuje w kierunku ziemi. Zaraz mijam ją leżącą obok krawężnika, ugodzoną moim celnym trafieniem. Sflaczała. Pokonana.
Pomiedzy rzutem a minięciem trafionego, upadłego celu słyszę jeszcze, jak jeden z nich, stojący, bo dwóch już siedzi, zadaje fundamentalne, odwieczne, egzystencjonalne pytanie, woła tubalnym głosem: „panowie, i jak tu cały czas nie być najebanym?”.
Więc, co o tym myślisz?