Dziennik obozowy
17.07.2016
sobota
Przyjechałem wczoraj. Nienawistni organizatorzy obozu nie zadbali jakoś szczególnie o nasz transport. Ale też nie było specjalnych niedogodności. W przeciwieństwie do twórców innych znanych z historii obozów, nas wszystkich do tej małej świętokrzyskiej miejscowości Rejów nie zwieziono grupowo, w bydlęcych wagonach długich towarowych pociągów. Jak inni? Nie wiem. Bo są i inni. Byli i inni. Jest rotacja. Jest frekwencja. Liczba osób w miejscu odizolowania ciągle zmienia się. Jednak nas, których połączył los konkretnej grupy umieszczonej tutaj w dwóch różnych miejscach – dwa domki drewniane, jeden barak, znaczy pawilon – nas nie zwieziono kupą. Ja na przykład musiałem przyjechać sam. Samiutki, zagubiony wśród rzeszy pasażerów.
W sobotę, wczoraj, pobudka. Autobus, pociąg, autobus. I jestem. Musiałem… Nic nie musiałem, ale jakaś presja była. Gdybym się nie stawił, naraziłbym się na liczne pewnie szykany. Na utyskiwania. Kara żadna straszna mi nie groziła. Nie. Ale nie stawienie się tu byłoby problematyczne.
Tydzień wcześniej byłem zamknięty w innym miejscu. Na Józefowie w miesicie Radomiu. W szpitalu. Stamtąd też nie mogłem wyjść, kiedy bym chciał. Jak i tu, trafiłem, bo musiałem trafić. W pewnym momencie okazało się, że wyboru nie ma. Tam dodatkowo zostałem umieszczony przez odpowiednie służby. Tu dla odmiany, przyjechałem na własną rękę. Jednak jak mówię, dużego pola manewru nie miałem. Powinienem był tu być. I jestem.
Te dwa pobyty są w jakiś tajemniczy sposób ze sobą związane. Jak musiałem trafić tam, na odział ratunkowy szpitala na Józefowie, tak potem jeszcze większa presja powstała, żebym spędził tu odpowiednią ilość czasu. Pobyt na Erce determinował pobyt tu. A jeszcze, żeby było bardziej kolorowo, to na Józefowie byłem w czasie, kiedy powinienem szykować się na wyjazd rekreacyjny: zaplanowany i w jakiś sposób pożądany… Nie pojechałem, bo trafiłem do szpitala. Trafiłem do szpitala, ponieważ tak bardzo chciałem jechać na wyjazd rekreacyjny, festiwal muzyczny z tradycjami, tak bardzo chciałem może przeżyć podobne historie, które przeżywałem ponad dwadzieścia lat wcześniej, jednak prawie ich nie pamiętam, ponieważ mocno wtedy nadużywałem, nawet jak na wchodzącego w dorosłość człowieka, spożywałem za dużo, co dopiero kiedy spojrzymy na to z tej strony, że mając czternaście, piętnaście lat – owszem, wchodziłem może w dorosłość, jednak emocjonalnie, oraz jeśli chodzi o tak zwane doświadczenie życiowe byłem po prostu dzieckiem, także spożywałem dużo, dużo za dużo i nic nie pamiętam, no, prawie nic, a to, co pamiętam, albo chociaż niby pamiętam, to co wydaje mi się, że pamiętam, było na tyle przeżyciem istotnym i – jakby to ująć najlepiej – przełomowym? Dramatycznym? Pełnym emocji i emocje wyzwalającym – że chciałem do przeżyć raz jeszcze, całe lata chciałem, całe lata mogłem, festiwal poza kilkuletnią przerwą odbywał się w tym samym mieście i podobnej konwencji co roku, od lat, przez te dwadzieścia lat, jednak nigdy, ani razu, nawet jednego jedynego roku nie było takiego pomysłu, były rożne pomysły, żeby jechać, żeby jeździć, jednak żeby jechać do Jarocina, nigdy, jakby nie wchodziło nigdy to w grę, tak teraz weszło, i to na poważnie, na tyle poważnie, że miałem już zakupione karnety, miałem odłożone pieniądze, byłem umówiony z tym i owym, tak bardzo chciałem teraz tam jechać, tak bardzo tam jechałem, że się aż tego wyjazdu bałem, tego wyjazdu się przestraszyłem, na tyle, że zacząłem pić – bo tam także miałem pić, jak te ponad dwadzieścia lat temu – tydzień wcześniej, i piłem mocno, na tyle mocno, że wydarzyło się kilka rzeczy, a szczególnie wydarzyła się jedna rzecz, która spowodowała, że znalazłem się w szpitalu. I nie było wiadomo, kiedy wyjdę. Tajemnica. Zagadka.
Chciałoby się powiedzieć w obozie, ale nie ma dramatyzować, nie chodzi tu o jakąś mistyfikacje, ale względnie zgodne z prawdą oddanie panującego tu porządku, więc na obozie panują pewne zasady. Rano rozruch. W ciągu dnia dwa treningi. Pierwszy na macie. Drugi na patio. Posadzka patio sąsiaduje z brzegiem tafli sporego jeziorka. Trenowanie tam sztuki posługiwania się kijem i mieczem zyskuje na tym sąsiedztwie. Widok wody, jak widok wody: mieszanka romantyzmu, uroków uspokajających oraz pewnej egzotyki. W końcu ja, miastowy, rzadko widzę wodę stojącą czy płynąca. W regularnym życiu (jeśli w moim przypadku w ogóle można o takim mówić) trenuję też interwałami. Dlatego tu, w Rejowie, na patio graniczącym z zalewem, codzienne treningi mają specjalny wymiar. Nie ma pół dnia przerwy. Kijami macha się świątek wtorek piątek czy sobota. Każdego nieistniejąco bożego dnia.
cdn
Więc, co o tym myślisz?