Kiss me Chloe

Kiss me Chloe

 

 

Poszło gładko, jak nigdy. I nie pociłem się. Wszystko przyszło na czas a jak odchodziło, nie było już istotne. I tak powinno być. I to było dobre. Niby.

Droga miała być długa i skomplikowana. Zaczęło się tak, że wstałem gładko i o odpowiedniej porze, wsypany. Kawa herbata. Komputer. Ostatni mail wiadomo gdzie. Pakowanie ostateczne, zamykanie domykanie toreb bagaży.

Jeszcze próbowałem sobie przypomnieć czy niczego nie zapomniałem. Jeszcze chciałem posiedzieć w znienawidzonym kiblu: od kilku dni nie miałem takiej okazji. Dieta taka, że stolca brak. I tego ciemnego poranka się nie udało. Na autobus

Który przyjechał o czasie tak, że na berzie byłem przed czasem. Gazeta, szlugi i zaraz do pociągu, który jednak już stał grzał się i nie trzeba było czekać.

Bilety w portfelu, bilety w kalendarzu, bilety w koszulce, która obok bułek, które koło komputera w torbie nie wiem czy nie za ciężkiej, bo będą ważyć, na pewno nie wygodnej, rozlazłej, nieforemnej, wysłużonej.

Lekko. Lekko się szło jechało patrzyło myślało jakby nie myślało. Działało. Płyną przeze mnie obrazy myśli na przestrzał. Sytuacje. Na śmiech zbiera. Parsknąłem raz czy dwa. Ludzie mnie śmieszą. To dobry znak. Nie żebym się naśmiewał. Weselą mnie. Rozweselają.  I to było dobre.

Autobus poranny. Pociąg. Drugi pociąg. Na lotnisko. Samolot. Autobus i drugi. Z lotniska i z Victorii. I w końcu, po godzinach, po kolejnych godzinach drogi, po prawie dwudziestu godzinach ?jechania? ? miasto docelowe. Bognor Regis. East Sussex.

Na chacie zostawiłem dwóch w transie. Rzeczy, o które się obawiałem, że mogę nie zobaczyć ich więcej, zaniosłem do Gela. Inne rzeczy, o które obawiałem się, nie zobaczę ich więcej ? zostawiłem. Nie wiem co zobaczę, kiedy wrócę, a wrócę na chwile pewnie, oby na chwile, na dłużej nie chcę, na pewno nie do grodu, chyba że jakiś cud, albo własna niesubordynacja zawiedzie mnie na powrót w szpony różnych nałogów. Z drugiej strony akurat na jakiś czas przed wyjazdem zaczęło się układać.  Zaczęło mi się podobać, zaczęło się dziać dobrze. Wesoło, że wartościowo powiem nawet.

Doleciałem na kawie. Siedzieć koło takiej dziewczyny ? przyjemność, jakaś nieletnia modeleczka? Wyglądała. Otwierałem mały pojemnik na mleko i trysnęło. Jej na torbę, która obok. Białe krople nasienia dekatyzowały skórę brązowej torebki. I troche poszło na siedzenie między nami (nie siedzieliśmy ramię w ramię. Mała przerwa. Dystans. Private space). Podałem jej chusteczkę i powiedziałem, wytrzyj sobie dziecko. Dobrze ci było? Cudownie?

Potem ona zapytała o godzinę jakby się gdzieś spieszyła, ale nie mogłem jej pomóc. Telefon wyłączony a na ręku zegarka brak.

Na lotnisku miała być kawa. Zawsze był browar. Zawsze był czas. Teraz zdecydowałem jechać jak najszybciej na Victorie. Kierowco, jestem chwile wcześniej, zabiorę się? Early bird? Pewnie, wsiadaj.

Jechałem. Dojechałem. Sprawdziłem połączenie (jedyne) z wiochą do której zmierzałem. Było. Czekało. Dwie godziny czasu. Do baru. Do knajpy, w której zawsze. Tyle że zawsze trzy piwa żeby się poczuć. Trzy żeby się poczuć lepiej. Śniadanie dla picu. Trzy żeby poczuć się dobrze. Sto gram, żeby poczuć się bajkowo i w dalszą drogę.  Stella. Cider. Guiness. A teraz? Dwie kawy. Ryba i frytki, już nie dla żartu, z głodu. Patrzyłem na bezgłośny telewizor, słuchałem popularnej muzyki. Piłem kawy i myślałem. Dobrze mi było. I to było dobre.

Bagaże. Duże bagaże. Wychodziłem ze trzy razy zapalić. Miałem jedną paczkę szlug jeszcze z Polski. Postanowiłem palić w podróży. Zawsze to coś. Dwa razy poszedłem się odlać. Teraz już wiem, że poszedłem, bo potrzebowałem wydać jednego pensa. W starych angielskich czasach, kiedy płaciło się za kible, mówiłeś, gdy potrzeba: I need to spend a peny. Muszę siku.

Wsiadłem do następnego autobusu i jechałem. Z samego Londynu wyjeżdżaliśmy ze dwie godziny. Masakra. Nudziłem się. Nie czytałem, nie myślałem. Jechałem. Ciemno. Ale miasto. Miasto przechodziło w miasto. Światła. Coś z ludzi. Brighton. Przypomniałem sobie słowa Gela, że jest w Anglii miasto, gdzie nieustannie tańczą. 24 hours party people. Pomyślałem, że to tu, bo wcześniej bredziło mi we łbie jakieś Blackpool.

W końcu tu. Stacja końcu Bognor Regis. Minęliśmy hotel, wiedziałem, że to ten, ten mój. Ale dalej?

I na przystanku wysiedli wszyscy i wysiadłem ja. Bagaże torby na ulice. Byłem gdzieś. Ciemno, mało ludzi. Przystanek. Wziąłem torby i powiedziałem do kierowcy: Butlins (nazwa hotelu gdzie mam pracować). On: dopiero co mijaliśmy, trzeba było mówić. Nic to, mówię. Gdzie taksówka? Gdzie przystanek? Jako dojść w razie czego. Kierowca popatrzył na mnie i rzekł wesoło: wsiadaj. Ja, że co? Wsiadaj. Że co, pojedziemy? Tak, jedziemy, podrzucę cię! Rejsowym autobusem publicznym? Możesz? Wolno ci? Oczywiście, że mi nie wolno, oczywiście, że cię podwiozę. I podwiózł. Po drodze podpytał. Pogadaliśmy zawiózł dowiózł. Do widzenie. Powodzenia. Dziękuję.

Dojechałem. Ale ale ale ? Nikt nie wiedział kto ja i nikt mnie nie oczekiwał. Byłem zmęczony, więc perspektywa spania gdziekolwiek nie przerażała mnie w ogóle. Ale czekałem.  I się doczekałem. Ktoś przyszedł i coś powiedział. Trochę zgadywałem. Odwykłem od tego gadania. I miało być nieźle. Znowu udało się.

Do tego momentu, cała podróż, dość wesoło i bezstresowo. Odwykłem i od tego. Nie nerwówka. Nie poty i myślenice. Co to jest, kurwa mać?

———————————-

Jednego pana zmienił drugi i obaj wykonali razem kilka telefonów. Nic. Ale szło jakby i miało iść. Do jakiegoś kompromisu szło. Czy dojdzie, myślałem. Czas grzązł wartko. Ciemna już noc. Nikt nic nie wie o moim nawiedzeniu. A ja wiem jeszcze mniej.

Właśnie teraz, czy wcześniej już, a może później: Uświadomiłem sobie, że przecież dostałem drugie życie. Nie że w tym momencie, tym razem. Wtedy, kiedy poleciałem z okna i trafiłem głową w żeliwny kanał. Powinienem nie żyć. Nie żyłem. Miesiąc na intensywnej. Ale ożyłem. Ku uciesze starych. Mam nadzieję, że nie tylko starych. Mam nadzieje, że było po co. Że obudzić się. Szybko doszedłem do formy ? sport i w młodym ciele młode bydle. Dobre dziecko. Ale co dalej. Dostałem drugie życie. Nie wiem czy to istotne, czy to nie przesada, że później dostałem i trzecie. I czwarte, być może teraz kolejne. Ile ich było, nie liczyłem. Mogłem zejść nie raz, albo wejść gdzie nie trzeba. I żeby teraz z tego nie skorzystać? Nie wiem. Walić to.

Szkolne lata. Spadłem a pies wychowawczyni z plastyka, pani sztuki historyczki, lizał literalnie moją krew, z chodnika, na podwórku kamienicy na Żeromce – co było powszechnie komentowane i wspominane jako hit roku.

Było tom krótko po tym, jak dostałem pół nowe życie z krótkimi włosami obciętymi w wyniku brutalnej (pierwszej w życiu) napaści dwóch idiotów na mnie dziecko w środku nocy. Opitolili mnie ręczną maszynką, a że włos gęsty był, nie szło, i kazali mi się modlić, żeby poszło, bo jak nie, podpalą, i jako żywa pochodnia pobiegnę na chatę i tam albo zaczadzieję albo zgasnę.

Spadłem, bo chlałem jak chlałem, a chlałem jak chlałem tym razem z powodu rozstania, jakżeby inaczej. Pierwszego tak poważnego zerwania. Jestem zerwany z powodu picia i pije z powodu zerwania.  Nic nowego. Jeśli porzucenie nastolatka może być dolegliwe. Nic nie jest tak tragiczne jak porzucony nastolatek i to co czuje. Porzucony czterdziestolatek czuje inaczej. Ale jak chleje, czuje podobnie.

Byłbym nawet w stanie pójść w taki banał, że każdy kurwa dzień przynosi mi nowe życie, ale nie cieszy mnie to specjalnie, i nie dlatego, że każdy dzień przynosi mi obecnie nowe życie, polegające na wyrzucaniu syfu po gościach hotelowych i „ogarnianiu” ich kibli, łazienek i kuchni, i nie dlatego, że co miesiąc będę kupował sobie nowy telefon czwartej generacji, nie dlatego, że co dwa tygodnie nabywał będę nowy fancy łach, który polubię na pierwszy rzut oka i nie zasnę aż do momentu, gdy go posiądę, i nie dlatego, że będę żarł dobrze, ale mniej, nie dlatego, że będzie mi dobrze pijąc kilka kaw dziennie, paląc niezły tytoń, w dość dobrym towarzystwie, i nie dlatego, że mimo wiatru i chłodu jakoś mi ciepło i beztrosko, ale dlatego, że nie chcę iść w banał, chce iść w powagę, wesołą powagę, poważny zgryw, a nie idę.

Nie cieszę się i cieszę, bo chciałbym rzeczy niby niemożliwych, które muszą być możliwe, bo gdyby nie były, to wszystko straciło by jakikolwiek sens.

Szkodą będzie wszeteczną, jeśli się nie zrobi jeszcze tego i owego. Jest na to szansa. Szansa jest. Zrobi się? Się będzie próbować. A co?

Na razie idę. Idę za szefem ochrony i on mnie prowadzi do miejsca,  gdzie mam się w końcu przespać. Do hotelu. Do pokoju dla gości. Jest za późno i nikt nic nie wie, więc nie ulokują mnie w szaleju shedzie dla pracujących tu. Dla pracującej tu zgrai kolorowej kosmopolitycznej hołoty.

Spałem jak król, znaczy angielska klasa średnia. Telewizor grał ku mojej uciesze a ja śniłem o tym, co na ekranie. Bo słyszałem. A że słuch wyczulony na język, śniłem po angielsku sny telewizyjne.

Piłem nocną herbatę i jadłem tanie zupy chińskie.

Rano słyszałem i widziałem ludzi, którzy istnieli. Szli przechodzili. Mówili. A ja leżałem. Nie wiedziałem, gdzie jestem i po co. Co będę robił? Z kim gdzie jak? Czy dobrze? Czy z przyjemnością. Czy z entuzjazmem, czy raczej niechętnie.

Będę biegał. Będę pracował i zarabiał niezłe  pieniądze. Będę się wczuwał w nową rzeczywistość i cieszył się ze zmiany przez duże „Z”. Będę żył. Gówno prawda. Jestem chwilami zniesmaczony. Pracuję, ale mnie to męczy. Palę i walę kawy w ilościach za dużych. Mało czasu mam dla siebie. Żyje porankami, które zmieniają się w dni jak inne dni. Wieczorami nie jem. Mało ciszy.

Przyjechałem tu nie wiem na ile, nie wiem po co, i nie wiem jak długo zostanę. Na razie nie dzieję się nic specjalnego.

_______________________________________________ GRU 3, 2012

Bo już wiemy, że jedziemy do Londynu. Ja żeby uściskać dłoń królowej (czytaj zamienić słowo z Łysym). Cloe jedzie, właściwie nie wie po co, jedzie ze mną, wie że będzie ciekawie, dobrze, że będą spacery, że będzie odwiedzani znanych ludzi i miejsc, że będzie zdrowy kwas i ekstrawagancja na mostach (może pod nimi). Ale ale ale.

Dworzec daleko, najpierw idziemy tym morzem i walczymy z szarpiącym jak zdziczała suka wiatrem, potykamy mało gładką konwersacją obcych o przypływy i dopływy. Idziemy do pubu. Chloe jest głodna. Ja – spragniony. W środku zgoła inaczej niż na powierzchni. Cicho, muzyczka gra, dużo ludzi ale zero gwaru, wszyscy grzecznie siedzą i rozmawiają kulturalnie albo przeglądają prasę, czytają wzory tapet. Podwójna dawka mocnego alkoholu. Piwo już nie tete. Cloe wzięła browara, bo jednak już nie je, tu nie je, będzie jadła później. Podwójna dawka dała efekt. Taki efekt, że mnie lekko zamroczyło. Nasączony podziękowałem. Spieszy nam się. Jedziemy do Londynu. Ja żeby potrząsnąć rączyną królowej, Chloe?

 

Po co jedzie Chloe, tego nie wie nikt. Ale jedzie. Najwyraźniej ma ochotę jechać ze mną do Londynu. Ja żeby? W sklepie naprzeciwko są mrożonki,. Nie widzę więc sensu żeby tam wstępować, tym bardziej że śladu widu ani słychu alkoholu, ale idziemy. Kupujemy zimne zafoliowane mięsne żarcie. Kulki kotlety placki? Już wiemy, że jedziemy. Wiemy to nieustannie. Co do tego nie ma wątpliwości, ja żeby? Chloe? No to jedziemy! Cloe załatwia formalności na dworcu. Oznajmia, że pociąg mamy za dziesięć minut (szybko dość, lubię komunikacje tu w Anglii  – autobusy z lotniska na Victorie co dziesięć minut, pociąg do Londynu z tej dziury ? co godzinę. W ogóle wszystko lata ładnie). Walę jeszcze piwo z puszki przed berzą na dworze i lecimy na peron, gdzie pociąg już czeka; więc wsiadamy, zajmujemy miejsca w ?czwórce? w pustym wagonie. Słabnę. Mam jeszcze sześć puszek, powinno starczyć. Wypijam jeszcze jedno i robię się senny. Podczas tej podróży, tej osobie nie musiałem po raz kolejny opowiadać historii mojego życia. Nie musiałem nic mówić.

Jechaliśmy. Tak nie musiałem nic mówić, i tak jechaliśmy, że aż usnąłem. Położyłem głowę na tym stukilowym cielsku i wspominałem jej przyjemny głos, jej bezwarunkową zgodę na wyjazd ze mną. Cloe, choć wielka i dla niektórych nieestetyczna, naprawdę jawiła mi się jako bardzo sympatyczna babka, wypowiadająca się z pewną manierą, z miną i intonacją dziecka. Cała była pewnym spowolnieniem, cała była fochem, cała była ową manierą, pozą pełnej rezerwy i dystansu młodej kobiety. Zasnąłem na jej miękkościach i spałem. Aż obudziłem się przebudziłem, uniosłem głowę, zobaczyłem jej twarz gładką i plastyczną, włączyło się to cos i powiedziałem do niej cicho: „Cloe, Kiss me”.

Nie ukrywam, znam te historie więcej z opowiadań, z przypowiastek, które powstają i krążą samoistnie powtarzane przy lada okazji w celu rozładowania sytuacji, jako wspomnienia. Wiem, że powiedziałem co powiedziałem, i wiem jaka była odpowiedź. Otóż Cloe odmówiła grzecznie i sympatycznie, oraz dodała: „I`am not that kind of girl” I tak sobie jechaliśmy dalej. London oddalony od wsi w której rezyduję jest około sześćdziesięciu mil. Pruje się tam pociągiem ponad godzinkę, najczęściej bez przesiadek. Czasem z. Czekało nas więc jeszcze pół godziny wspólnej wesołej aktywności po przełomie. Bo moja propozycja ?kiss me Cloe? okazała się, musiała okazać się przełomowa. Mogło być już tylko lepiej, albo w ogóle mogło nie być. I być przestało. Otóż koleżanka dość dużo czasu spędzała na pisaniu wiadomości, najwyraźniej z kimś namiętnie korespondowała.

 

I w pewnym momencie, gdzieś między Redhill a Merstham ? Cloe odebrała esemesa, przeczytała go dwa razy (obserwowałem, już przetrzeźwiałem, już poczułem znużenie, niechęć do dalszego wlewania w siebie piwa, niechęć podróżowania, niechęć do przemierzania przyszłego Londyny metrem, niechęć spotykania kogokolwiek) i oświadczyła, że wracamy, że dostała wiadomość i chciałaby dziś wieczorem jeszcze udać się na party na miejscu, w Bognor, na ośrodku, w naszej mieścinie. Przestraszyła się? Okazało się , że nie. Nie w tej chwili, nie w tym pociągu, nie tego dnia. Miała przestraszyć się lekko później. To wracamy, pasuje. I zimno i niedobrze mi już. ?Kiss me Cloe? zarządziła, że wysiadamy, że przesiadamy się. Dawno już ciemności spowiły naszą wycieczkę. Nie bardzo kontaktowałem, nie kojarzyłem. Zdałem się kompletnie na nią. Wysiedliśmy, zmieniliśmy peron, wsiedliśmy do pociągu, który jak na zawołanie podjechał zaraz i zabrał nas w drogę powrotną. Nie zobaczymy dziś stolicy. Nie pogadam z Łysym. Nie będzie spacerów i pijaństwa londyńskiego.

W sklepie na rogu kupiłem ładną butelkę whisky i wróciliśmy na ośrodek. Wszedłem do livingu na chacie. Dwóch siedziało i gadało. Przyłączam się podpijając.

—————————————————————————–

Napisałem jakiś czas temu, znaczy zacząłem…: Kończyły się przygody alkoholowe. Poezja życia wróciła. Proza picia w odwrocie. W terapeutycznej nomenklaturze – miałem małą wpadkę. Ładną wpadkę. Zaczęło się niewinnie. Miało się skończyć niewinnie. Przeobraziło się w trans groźny i bez opamiętania. Się straciło kontrolę… Ale się ją w porę odzyskało. Wpadka była skrupulatnie zaplanowana. Każda improwizacja, każda mega anomalia, wszystkie niespodzianki dni i nocy oraz każde jedno zdarzenie nadprzyrodzone – wszystko przemyślane, zgodne z założeniem, pasujące do planu. Równolegle się działo, prostopadle dokonywało się. Ciężko jednak wrócić na ścieżkę całkowitej trzeźwości w ryj. Nie chce zwalać na okoliczności, a mógłbym namiętnie. Sam jednak wybieram edukacje alkoholową od początku. Teraz kończę. Jestem tu w Bognor znów, mijają dwa tygodnie (wróciłem z Polski gdzie trzy tygodnie żyłem i walczyłem, byłem w stolicy, ale nie spotkałem tego, kogo chciałem, kogo planowałem spotkać. Byłem spałem i piłem w Wilson Hostel – tam zawsze chciałem być, a jak już byłem, nie spotkałem Konrada, ani Kasi, spotkałem miłe towarzystwo za barem, przed barem, spałem w sześcioosobówce sam. I taksiarz nie wiedział gdzie to. Wiem, że znane miejsce już i byłem pewien, że nie będzie problemu. A kierowca musiał się komunikować. Potem Radom. Na pogrzeb babci nie dotarłem, bo chorowałem, matki nie spotkałem tego samego powodu, a ona sama była w kraju z powodu babci, której już nie ma) i nie wiem, czy jestem we właściwym miejscu. Praca. Tak, praca. Ale czy praca, którą znajduje, ma wyznaczać miejsce, w którym jestem? Czy nie lepiej wybrać miejsce i szukać pracy? Czym się kierować w wyborze miejsca? Przeczytałem kiedyś w jednym z wywiadów z Baumanem, że człowiek powinien radzić sobie tam gdzie jest. Posmutniałem. „Wędrowałem” już od jakiegoś czasu. Za pracą. Prawda, miałem robotę tam gdzie się zdecydowałem być, w Warszawie, w połowie pierwszego dziesięciolecia tego wieku, ale co to była za praca… Ale trochę mi się nie zgadzało. Większość ludzi, których znam i szanuje kiedyś gdzieś wyjechała. I teraz jest różnie, ale jednak. I to się kłuci z tą Ameryką, której potęga stworzona na emigracji, później na ciągłym „przemieszczeniu. Więc że jeżdżę, że szukam, że mieszkam tu i tam oraz tu i tam pracuję – zdaje mi się nie do końca nienormalne. Trochę w tym racjonalizmu jest, ale przyznam – niewiele. Lepiej jest mieć stały dochód, niż być czarującym. Tak więc z uporem maniaka, gdziekolwiek nie jestem i cokolwiek nie robię – podejmuję edukację alkoholowa od początku. Staram się pić wieczorami i z umiarem. Udaje się nawet. Ale Chubaka raz na jakiś czas pojawia się. I zaczynają się problemy. Te zdrowotne i te z pracą. Zdrowie mogę zabrać ze sobą wszędzie. Czy zdrowia brak. Z pracą trudniej. Ale znam takich, co gdziekolwiek by nie byli… No, ale nie mam takiego szczęścia. i chociaż Chubaka bywa czarujący i jest wiele przyjemności gdy się pojawia, to jednak ta praca… No Chubaka zawala. Jesteśmy z Neilem w dużym Tesco codziennie. Neil podpija wieczorami. Nocą. Na sen. Jest kucharzem, pracuje na popołudnia. Śpi długo. Siłą rzeczy te kilka piw, czasem jakieś wino się kupi. Codziennie. A może się przyda? Przydaje się… Wczoraj spotkaliśmy, wyjeżdżając już z parkingu, spacerującą po ulicy, jakby nigdy nic, na jezdni – mewę. Jakby się zataczała. Uznaliśmy, że to mewa o polskich korzeniach. Urodzona już tu, w Anglii, z brytyjskim paszportem. Dziadkowie ślą jej kartki, w których piszą, jak ciężko jest w kraju. Mewa pije, w wyniku czego jakiś czas temu zabrano jej licencje na latanie. I chodzi. I tak ma dobrze, tam, w promieniu kilkuset metrów: KFC, McDonald`s i Burger King. Gdzie znajdzie lepsze „terytorium”. Gdzie więcej żarcia? Wędruje więc cały dzień, pieszo i je: tu śniadanie, tu obiad, tu kolacja. Żeby była różnorodność. Dziadkowie piszą, że w kraju nie takiej bajki.

—————————————————–

 

No to liczymy dzień w dzień te unity. Przyszłe i te wczorajsze. Ciągle wychodzi na to, że należy ograniczyć. Są takie plany. W rzeczywistości jest różnie, czasem unitów więcej, czasem mniej. Przyznam szczerze, że ja nawet nie potrafię dobrze tego liczyć. Neil zna się na tym. Potrafi przeliczyć na unity wszystko co wypił czy wypije co do jednej dziesiątej. Tyle że raz jest to czternaście i pół, i zdarza się, że jest dwadzieścia dwa „point” cztery. I tych kilka, wydawałoby się nieważnych unitów robi dużą różnice. Czternaście można przespać i żyć na drugi dzień w miarę normalnie. Ponad dwadzieścia często utrudnia a nawet uniemożliwia egzystencje dnia następnego.

Nie umiem tego zliczać, choć na każdej puszce butelce jest jasno opisane, ile unitów dana objętość danej alkoholizacji posiada. Analfabeta. Jednak od czego są ludzie – liczę czy nie liczę, wiem.

Akurat nie ma kolegi, pojechał do dzieci do miasta jakieś sto mil stąd, nie było go wczoraj, nie będzie go dzisiaj, mogę szeptem konfidencjonalnie „sprzedać” kilka tajemnic, trochę danych z jego życia. To, że w moim prawie wieku jest – mało interesujące. To, że chory, nie tylko uzależniony, bardziej. Że bierze co dzień rano, w południe i wieczorem garść leków, ważne, ale nie że lekoman, chociaż trochę też, trochę, bardzo, moje relanium, choć nie przepisane mu przez lekarza przecież, łyka namiętnie. Co mnie obchodzi w tym wszystkim to to, że Neil nie zaśnie już nigdy bez wypicia odpowiedniej ilości alkoholu wieczorem. Co to znaczy? To znaczy, że podpija każdego dnia. Tyle że potem śpi i idzie do pracy. Wraca późno zazwyczaj i pije. Idzie spać i na drugi dzień to samo. Musi pić, ale z jakichś tajemniczych przyczyn nie przeszkadza mu to w normalnej egzystencji. Tylko pozazdrościć… Pije raz mniej, innym razem więcej, sam w domu różnie, kilka piw, wino, rzadko coś mocniejszego. Na imprezach tak, wszelkiego rodzaju spirytualia. Ale i to go specjalnie nie rusza. Owszem, miewa ciężkie poranki, w jego przypadku południa i popołudnia, bo wtedy się budzi, ale jakoś sobie z tym radzi. Ma odpowiednie leki, i te na sen, i te na „rozjaśnienie” umysłu, na uspokojenie, relaks. Ma wiedzę. Ma doświadczenie. Wspaniały przykład na to, jak można radzić sobie ze swoim alkoholizmem. Pijąc. Może to, że jest duży i chory na inne jeszcze przypadłości pomaga. Może ten jego nawyk picia wieczorami to jakby niewinna zachcianka, widzimisie. Nie wiem. Sam twierdzi, że ma z tym problem i nie podoba mu się to do końca. Ciągle powtarza, że chce to zmienić. Zmiany mają przyjść już niebawem. Zmiany mają przyjść niebawem od dawna.  Z drugiej strony, mówi, uważa, że życie tak mu dało, tak mu daje w dupę, że nie warto się za bardzo przejmować, że nie warto sobie żałować.

Ja sam taki jestem „łatwy”, że mu w tych wieczorkach zakrapianych często czynnie towarzyszę. Tyle że ja do roboty na rano. Więc często jeszcze pijany. Kiedy go nie ma, jak teraz, nie muszę chleć. Wczoraj nie chlałem. Wyspałem się, mam dziś wolne, czuje się dobrze, może, może, może pójdę kopać piłkę. Jest taka opcja. Jest szansa. Zimno kurwa jakoś.

Nalewam wody do czajnika a w oknie za kranem wielka mewa przemknęła z szybkością spadającej ze stołu szklanki. Zadrżałem. Włączyłem sobie horror. Jest chmurno i wszystkie maszyny w pralni są zajęte, ale to nie wszystko, przed nimi piętrzy się góra toreb, worków pełnych „brudów”. Dziś nic nie wypiorę, a mam taką potrzebę. Rzadko, ale mam. Dziś mam. Dziś mam wolne. Piję kawę za kawą i palę. Oglądam telewizję, ale tam nic nie ma. Jak zwykle.

Za półtorej godziny mam tą szanse pobiegać po boisku. Plac dla dzieci, małe bramki, ale zawsze. O drugiej wyjdę jeszcze raz z praniem, wtedy chłopaki zbierają się w okolicy by grać. Może będą namawiać, może ulegnę namowom, bo sam z siebie, ciężko.

Liście miniaturowych wyspiarskich palm powiewają na wietrze jak poruszające się frenetycznie palce paralityka. Zbiera się na deszcz. Może pomysł rozgrywania spotkania piłkarskiego padnie sam z przyczyn niezależnych. Od nikogo. Wtedy ani wyrzutów sumienia. Ani zmęczenia. Ani kompromitacji na trawie.

Wtedy filmy i obżarstwo. Zdrowo.

Krzyki wielkich białych ptaków, podobne do skomleń kota czy zawodzeń małp mieszają się z odgłosami, jakie wydają krwawo mordowane w lesie nastolatki. Nie tylko Neil zabija zombie grając na X-boxie. One zamieszkują tą rzeczywistość na prawdę. Od ich obecności atmosfera staję się gęsta.

——————————————————-

Brzydzi mnie mówienie do ludzi. Podobnie brzydzi mnie samo słuchanie. Obrzydło mi kompletnie pisanie. Brzydzi mnie fotografia, rysunek, malarstwo oraz cała ta sztuka i kultura. Brzydzi mnie mieszkanie z trzeźwiejącym alkoholikiem oraz pijącym menelem, ale brzydzi mnie też rezydowanie tygodniami w jedynkach hotelowych, gdzie brązowa boazeria małe telewizorki z siedmioma programami i za zimno pod prysznicem. Brzydzi mnie higiena i woda w ogóle. Brzydzi mnie używanie sztućców ale i samo żarcie. Nie brzydzi mnie czytanie Drwala, gdzie znajduje wszystko, czego mi trzeba.

Brzydzą mnie Cyganie, Rumuni, Niemcy, Rosjanie, obywatele USA. Polacy obrzydli mi na początku. Brzydzi mnie idea zrobienia prawa jazdy i posiadania samochodu ale bardziej brzydzi mnie komunikacja miejska. Chodzenie brzydzi mnie od dziecka. Brzydzi mnie używanie perfum, brzydzą mnie tanie ciuchy z ameryki, brzydzi mnie drogi alkohol oraz najdroższe taksówki w mieście. Brzydzi mnie Radom, Warszawa, Toruń, cała Polska, cała Wielka Brytania, Irlandia, brzydzi mnie cała Europa a także reszta tego barachła.

Nie brzydzi mnie czytanie Drwala, ale jestem już w połowie. Brzydzi mnie idea, że się skończy, ale wiem, że zacznę jeszcze raz od początku. A potem jeszcze raz. A w ogóle jest jeszcze kilka książek.

Brzydzi mnie zmienność i stałość. Miłość i samotność.

Brzydzi mnie idea emigracji. Brzydzi mnie idea terapii, do której jestem namawiany, ale brzydzi mnie ignorancja ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, że skoro ja jestem święcie przekonany, że to nic nie da, to to nic nie da. Brzydzi mnie picie i palenie. Brzydzą mnie moje koleżanki, których nie mam i które nie chcą mnie znać, oraz bardzo brzydzą mnie koledzy, którzy się mną nie brzydzą tylko wtedy, jak mam pieniądze. Brzydzą mnie komputery, bo nie potrafię wykorzystać ich możliwości, ale bardziej brzydzi mnie idea nauki obsługi co bardziej skomplikowanych programów. Brzydzą mnie telefony, bo się psują, gubią i dzwonią kiedy nie trzeba. Brzydzi mnie to  że nie mogę spać, ale brzydzą mnie też moje sny, kiedy śpię dobrze. Nie brzydzi mnie Drwal. I czasem pożywna zupa.

Brzydzą mnie interesy i handel oraz konsumpcja w ogóle. Brzydzą mnie pieczątki, teczki na papiery, plastikowe koszulki, notesy, notebooki, wszelkie lekarstwa oraz suplementy diet. Brzydzi mnie światło i brzydzi mnie ciemność. Brzydzą mnie wszystkie pory roku, szczególnie trzy ostatnie, których nie  pamiętam. Brzydzi mnie masturbacja ale i sex w ogóle. Ten z miłości jak i zwykłe ordynarne ruchanie, to też mnie brzydzi. Brzydzą mnie wszystkie dzieci świata i większość ich matek. Brzydzi mnie idea wakacji ale bardziej brzydzi mnie praca sama w sobie.

Nie brzydzi mnie Drwal.

Brzydzą mnie wszystkie zwierzęta świata poza kilkoma kotami i jedną jamnikopodobną suką, która ostatnio zjadła własną smycz.

Brzydzą mnie faktury, drzewa, kałuże, porcelana, rozkłady jazdy, gąbki, ryby, te żywe i te w marketach w zamrażarkach. Brzydzi mnie polityka i historia. Ale jeszcze bardziej brzydzi mnie przyszłość. Brzydzą mnie popielniczki, kleje do papieru, spinacze, bary piwne, ruch uliczny, nauki języków, niepełnosprawne nastolatki i przemądrzałe siksy.  Brzydzi mnie nauka oraz sami naukowcy. Brzydzą mnie pieniądze. Brzydzi mnie ich brak. Brzydzi mnie ciągłe lanie i robienie codziennie kup.

Brzydzą mnie narkomani i alkoholicy, szczególnie kokainiści i amatorzy amfetaminy. Brzydzą mnie wszyscy chorzy, dewianci, schizofrenicy, wykolejeni i pojebani inaczej, ale bardzie brzydzą mnie wszyscy tak zwani normalni, bo jak wiadomo, normalność to psychopatologia przeciętności, a ta szczególnie obrzydliwa jest. Brzydzi mnie upływ czasu, starość, wszelkie schorzenia, które mam i będę miał a także mają i będą mieć inni.

Brzydzi mnie przestępczość zorganizowana i ta pospolita ale policja też mnie brzydzi.

Nie brzydzi, a nawet bardzo cieszy mnie tylko Drwal.

Brzydzi mnie mikrodermabrazja oraz Lexaton i Olamzapina. Brzydzi mnie nowoczesna medycyna i chirurgia plastyczna. Brzydzą mnie prawie wszystkie byłe dziewczyny a też koniki polne, latarki, plastikowe torby i segregacja śmieci.

Brzydzę się wreszcie sam sobą, bo gdzieś na krańcach świadomości dociera do mnie, że coś jest nie tak, żeby tyle rzeczy brzydziło. A lista nie jest jeszcze pełna….

 

PS.Jednocześnie kocham życie w całej jego pełni i okazałości i afirmuje je szalonymi często czynami swemi, a całe to pieprzenie o obrzydzeniu to zwykłe brednie, albo jak kto woli – zabieg stylistyczny. Ale jestem zmęczony, aktualnie zmęczony… Drwal i Amen.

To musiało się tak skończyć. Ktoś musiał podjąć odważną decyzje. Koniec. To trwało już zbyt długo i szło w nieznanym a niebezpiecznym kierunku.

Neil nie wytrzymał. Jako pierwszy postanowił coś  z „tym” zrobić. Kilka dni temu wziął i zabrał do siebie do pokoju, po kolei: telewizor nowy płasko ekranowy, X-Box i wszystkie gry na płytach, swoje ulubione i preferowane ostatnio (ku mojemu zdziwieniu a nawet oburzeniu) Wii. Wziął i zabrał i postawił w swoim pokoju i oznajmił, że będzie się izolował. Będzie grał u siebie w pokoju, zamknięty. Koniec wspólnych biesiad wieczornych, które przeciągając się do późnych godzin nocnych, godzin wypełnionych spożywaniem. Bo to wszystko prowadzi donikąd.

—————————————————————————

Oczywiście i ja od tygodni myślę o jakiejś zmianie. Nie jest łatwo. Wielka jest siła przyzwyczajenia. Zmieniłem swoje alkoholowe nawyki. W trakcie ostatnich tygodni pije codziennie. Wieczorami. Różnie: kilka do kilkunastu piw plus jakieś winko, jedno czasem dwa. I idę spać  o tej pierwszej drugiej w nocy i śpię nawet i budzę się ciągle pod wpływem, ale ubieram myję jem szybkie śniadanie i lecę do pracy. W dni pracownicze. W inne też wstaję rano bo nie mogę spać dłużej niż do siódmej ósmej rano. I nie piję od razu po przebudzeniu, nie piję w ogóle w ciągu dnia choć czasem jest co i czasem jest możliwość. Nie mam ochoty. I tak to trwa. Dzień za dniem. I już jestem zmęczony. Więc myślę od jakiegoś czasu o zmianie tryby życia. Ale Neil był pierwszy, za co mu dziękowałem. Oczywiście najpierw poczułem się urażony! Jak to? Jedyne wyjście to izolacja?! Jedyne wyjście to uciec ode mnie, zabrać zabawki i pocałuj się w dupę? Że niby ja tylko winny i jak się mnie wyeliminuje (no, ograniczy..) to wszystko będzie w porządku?

Przyzwyczajony już do wieczornego alkoholowego porządku w towarzystwie, na początku nie mogłem sobie wyobrazić, jak to będzie. I jest jak jest, czyli tak jak było, bo ten desperacki krok kolegi, pomysł z izolacją, ucieczka z zabawkami, wszystko to okazało się nie trafione, bo jest jak było i pewnie tak już zostanie. Tylko jest więcej miejsca w living roomie, nie ma tych gier, co to w nie ja sam nigdy nie grałem a grający tylko mnie irytowali, bo zamiast oglądać programy muzyczne czy inne dokumentalne na BBC Four, gapiłem się w ekran, na którym w kałużach krwi spazmach i pojękiwaniach ginęły zombie, ludzie, żołnierze, potwory.

Gram w lotto. Tu, na wyspie, online gram, dychę funcików płacę, wybieram pięć liczb od jednego do czterdziestu dziewięciu, plus dwa szczęśliwe numerki, od jednego do dziewięciu. Tam oj w Polsce są ludzie, którzy kupują co jakiś czas los na loterii dla mnie. Najczęściej wtedy, kiedy wiem – jest dużo do wygrania, wtedy daję znać, proszę, napominam, i zaraz mam, gram, wygrywam. Wygrywam za każdym razem. Miliony. Dziele tą kasę w myślach między rodzinę i (niektórych) znajomych. Mieszkanie w Warszawie, domek w Londynie czy też trochę pod. Wycieczka dookoła świata. Samotnie? Może tak, może nie, kto wie… I czy tych pieniąchów będzie na samochód z kierowcą? Bo tego prawa jazdy się chyba nigdy nie zrobi… Przejechało się przecież stolicę wzdłuż i wszerz, zjechało Radom do cna, ale zawsze się wiedziało, że należy wykupić jakieś ekstra lekcje, że trzeba jeździć z Agą, w ramach treningu, że nie jest się gotowym do egzaminu, że to jednak za skomplikowane, że mimo poruszania się coraz swobodniej, mimo rosnącej pewności siebie za kółkiem, mimo wszystko – nie jest się gotowym.  Bo to zawsze krawężniki zbyt kuszące i przymus na nie wjeżdżania, czy ronda za „wesołe” i niemożność z nich zjechania.

I zawsze się powtarzało, odpowiadając na niekończące się pytanie, dlaczego dopiero teraz prawo jazdy, się odpowiadało, że się miało pewność zawsze, że po trzydziestce będzie już tak dobrze, że się będzie miało i samochód, i kierowcę. I się dodawało, że życie zweryfikowało, i się nie ma ani jednego, ani drugiego. Choć wiele razy w ciągu tych ponad trzydziestu lat, miało się to jedno, to drugie, czasem dwa na raz.

Spędzam ciepły słoneczny dzień w tych kilku ścianach – trzeźwy. Już trzeźwy. Otrzeźwiały bez żadnych niepokojących symptomów odstawienia. Widać, można. Dostałem przesyłkę: płytę Cd dark side of the moon. Jeszcze kupię słuchawki w Tesco (zamiast ośmiu browarów i dwóch win) – będę słuchał z telefonu. Mam magiczne wspomnienia związane z tą płytą. Były dni, tygodnie miesiące kiedy rezydowałem na Solskiera w grodzie u Izy, która zmotoryzowana woziła mnie samochodem, czym imponowała i radowała zarazem. U niej byłem izolowany, koleżanka dużo jeździła, ja siedziałem w jej chałupie. I ta izolacja niekoniecznie do trzeźwości mojej się przyczyniała, wręcz przeciwnie.

Neil zabrał zabawki i to dało mi do myślenia. Więc wytrzeźwiałem i mam postanowienie już się nie szarpać dzień w dzień.

Te miliony. Co wygrałem, nie pomogą mi w kompletnym wytrzeźwieniu. Ale nie zaszkodzą za mocno, nie zaszkodzą…

—————————————————————————–

Był okres, że czekałem. Że to, co we mnie „grało” to nadzieja była. Oczekiwanie i nadzieja. Czekanie desperackie. Nadzieja naiwna. Czekałem z nadzieją ze ktoś zapuka. Kręcą się tu po tej mikroskopijnej klatce schodowej jak na stacji metra. Ruch, biegi, skoki, ciężkie buciki, akustyka, kruche ściany, pogłos odgłos słuchowe omamy. Słyszałem ze ktoś się wspina po chodach – nasłuchiwałem gotowy zaraz do drzwi podbić, otworzyć, ugościć, z tą nadzieją, że może coś. Kręcą się dzierlatki z naprzeciwka – trzy sztuki niczego sobie, czasem wyjrzę przez okno kiedy słyszę że schodzą. Niezłe tyłki. Tyle widzę. Są dziewczyny piętro niżej, kiedyś wpadały, teraz nie. Ale czekałem. Że zadzwonią. Że napiszą. Na początku nawet przychodzili. Był Bartek, młody wesoły gość, jakoś pod jego też wpływem towarzystwo nam czasem dopisywało.

Odwiedzała nas Sywia, w której naturalnie momentalnie się zakochałem. Do nieprzytomności. Była moją superwizorką. (tak to się piszę!?) Dużo paliła ale jeszcze więcej przeklinała. Odwiedzała nas (czasem nawet mnie samego) i graliśmy na boksie w gry. Najbardziej Sylwia lubiła boks (trenowała go też w rzeczywistości, chodziła na siłownie, była zgrabna, szczupła, choć angielska dieta już dawała znać o swoich zgubnych skutkach – biodra już się ładnie zaokrąglały). Pracowała już na resorcie od pięciu lat. Jako jedyna Polka awansowała tak „wysoko”. Reszta tych naszych menago to były angielki.

W Codi nie miałem się sumienia zakochać bo była zwyczajnie za młoda. Za ty była śliczna. Ojciec Tunezyjczyk. Uroda egzotyczna. Nie odwiedziła mnie nigdy. Chociaż czasem wydawało mi się, że widzę w jej ślicznych oczach jakąś formę fascynacji moją skromną osobą. Może coś w tym było… Ale jak Sylwii deklarowałem dozgonną i czystą miłość wielokrotnie, do swojej młodszej pięknej koleżanki nie odezwałem się w ten deseń ani razu.

Dwie Chloe z dołu to już całkiem inna historia. Odwiedzały nas nawet często. Z jedną, tą większą już drugiego tygodnia pobytu pojechałem do Londynu i w gdzieś połowie drogi nie wytrzymałem i powiedziałem” Kiss me Chloe” a na to ona „I`am no that kind od girl”. Więc mi się nieswojo zrobiło, koleżanka ciągle „na telefonie”, zaraz wysiedliśmy i w drogę powrotną. Do Londynu nie dojechaliśmy. A zaczęło się tak magicznie… Nie dość że zgodziła się jechać a nawet wykazywała w tym kierunku niejaki entuzjazm, to wypiliśmy znalezione tego dnia rano w robocie wino. Na plaży wypiliśmy, no, na nadmorskim bulwarze, wyludnionym tego dnia, na ławce, a wiało jak w kieleckim. I na tym wietrze se piliśmy i paliliśmy. A potem do pubu, ona piwo, ja łiskacza. I do sklepu. I na dworzec. I już pociąg….

W małej Chloe zauroczyłem się później. Polubiłem. Za bezkompromisowość, za uśmiech, za tuszę, którą dla odmiany też sobie cenię. Chloe jako jedyna potrafiła w robocie powiedzieć co jest nie tak. Wstawić się za grupą. Wyrazić wątpliwości. A była najmłodsza. I jej „fuck off” kiedy chodziło o jakieś pracownicze nadużycia zauroczyło mnie. W dodatku była jedyna, która z chęcią chodziła ze mnę szlugę wtedy, kiedy było to niedozwolone. A ja lubię wszelką niedozwoloność. A jeszcze jak dołącza do mnie jakiś sympatyczny małolat, niebo.

Ostatnio zakochałem się w pielęgniarce. No niezła sztuka. A i ten kitel! Podkreślał jej ponętne kształty ja należy. Z jej wzroku mówiło, że ona mnie nienawidzi. Zajmowałem łóżko, które należało się umierającym. A ja też umierałem, tyle że inaczej. Znaczy na własne życzenie. A ona tego chyba nie lubiła. Za to patrzyła na mnie czas cały. I już nie wiedziałem, Koch czy nie kocha. Chyba kochała, pielęgniarki to dobre i kochliwe kobiety. Znam kilka i doznałem wiele dobrego.

Teraz kocham już wszystkich. Najczęściej bez wzajemności. Jak mówi łacińskie przysłowie: „nie śmiej odchodzić, kiedy spotyka cię odmowa miłości”. Wiec nigdzie nie idę.

———————————————————-

Tęsknie za tostami ale jajecznica mi to jakoś kompensuję. Już tu dostałem maila, że znów wygrałem na loterii. Mówię znów, bo już nie raz otrzymałem maila z wiadomością „we have very exciting news about your ticket”. Zawsze drżałem, że to teraz. Że miliony. Że w końcu. A tu dwadzieścia, siedem, dwanaście funtów… Zawsze coś, ale…I teraz wygrałem, i teraz myślałem, że miliony. Ale z kraju nie mam dostępu do swojego konta National Lottery. Więc piszę, dzwonię, w myślach przywołuję kolegę, który może to sprawdzić. I te miliony mi przelać w końcu. I on, dopiero po kilku dniach, odzywa się. Że tak, że wygrałem, że sprawdził. Pięć funtów. Na angielskim koncie mam minus dziesięć więc jak mi przetransferuje, będę bogaczem.

Nie płaczę z powodów tych niedostatków chwilowych finansowych. Jestem bogaty z rodziny. Z urodzenia. Dam radę. W dodatku mam smykałkę do biznesu – coś się zarobi, wykombinuję.

W kontekście tego całego święta rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim Żydowskim. Powstało okazałe muzeum. Właśnie tamtędy wędrowałem, przez tą część Muranowa na szkolenia biznesowe. Aż na Pawią se szedłem. Szczęśliwy. Bo i dziewczyna, i biznes, i pogoda, o, pogoda ładna tego lata była pogoda. Asfalt topniał na ulicach a na pawiej dziewczyny ze szkoły ładnie się rozbierały.

Dowiedziałem się wszystkiego. Nie pamiętam nic. Jednak jakiś automatyzm musiał pozostać. Zachowania biznesowe, właściwe i skuteczne zachowania biznesowe muszę mieć jakoś we krwi. Już samo to, że jeżdżę z taksówkarzem, który liczy mi po znajomości o czymś świadczy. To, że za to, że pogadamy i pojeździmy czasem w kółko, bo tak mam, że lubię w kółko, liczy mnie więcej, jest droży niż inni, to nic. To tylko wyjątek potwierdzający regułę, że mam zmysł biznesowy. Jeśli wysokość i ilość długów i innych zobowiązań finansowych świadczy o statusie człowieka, a twierdzę, że świadczy, to jestem z wyżej półki.

Tęsknie za tostami i za codziennymi wycieczkami do Tesco. Jednak wielodniowe już przesiadywanie na chacie na Świętokrzyskiej i nic nie robienie jakoś mi to kompensuje. I steki, kurwa krwiste steki, Neil przynosił ze swojej kuchni, jak tu nie tęsknić… Podsmażone na grillu, z musztardą, no nie, nie wytrzymam. A tu rosół. Czy mam się cieszyć z rosołu, kiedy brakuje steków wołowych? A kawa…? Tyle co się wypiło kawy, smakowała. A nawet stała się rytuałem. Znaczy zwyczajnie od kawy się uzależniłem. A tu? Słaba herbatka… Woda lekko gazowana. Inka. Czasem bulion ze szklanki, bo co…

—————————————

Tęsknie za tą znienawidzoną robotą. Cierpiałem każdego dnia idąc do hotelu, a teraz cierpię każdego dnia marząc o tym, żeby iść do hotelu. Chodziłem tam se powoli choć czasem musiałem lecieć bo mi się godziny jebały, przecież se nie zapisywałem, inne rzeczy mam do pisania, chociaż kiedyś takie szczegóły notowałem pasjami. Jak miałem notesy, teraz pogubiłem…A tam miałem, ale nie zapisywałem, jebały mi się godziny, więc latałem jak szalony żeby się wyrobić z robotą, której dużo. Za dużo. A i tak tęsknie. Ale nie za dużo tęsknie. Ot tak sobie tęsknie.

Kupiłem sobie królika i szelki dla niego. Mam też jaszczurkę. Tez na smycz specjalna. Tak sobie z nimi chodzę. Piranię trzymam w słoiku po korniszonach. I słoik i ryba są szczęśliwe. Zwierzęta mam dla towarzystwa. Samotny czasem jakiś jestem. Myślę o małym przenośnym terrarium żeby hodować patyczaki. Problem był z karmą dla tych bydlaków. Ale odkąd stary ma bank żywności, nie ma problemu. Ludzie pewnie trwają głodni. Moje zwierzaki nie. Już nie. Nigdy nie. Sam jem niewiele bo mam większe pragnienie niż łaknienie. Moja bydlaki piją mało. I tylko dobre alkohole, najlepiej słodkie i kolorowe. Zawsze miałem koty a nawet raz psa. Koty miałem dlatego, że lubiłem czarny kolor od dziecka. A one jakoś zawsze właśnie czarne były. Ostatniego kota Krzysia nabyłem dlatego, bo moja dziewczyna bardzo chciała mieć psa. Jak już mieliśmy psa, to kot go jakby mało tolerował. Aż zaczął się z nim bawić. Mieszkaliśmy w kawalerce na Powiślu. Malej kawalerce. Pies był duży. Choć młody. Jak, dziewczyna, koto zaborczy, pies duży – to było za dużo. Stety niestety teraz nie ma ani dziewczyny, ani psa, ani kota. Jestem. I to wam powinno wystarczyć.

———————————————————————

Współlokator, nie bez pewnej ironii, zwraca się do mnie per „książę”. Nie pierwszy raz się tak dzieję. Książe, królewicz, panicz, hrabia…Bierze się to zapewne z tego, że przejawiam pewne cechy przynależne stanowi wyższemu, szlachcie: upodobanie do nałogów, podejmowanie niezdrowego ryzyka i tendencja do zachowań niewytłumaczalnych, dobre maniery, kontrowersyjność, fochy, wybredność, nieprzysiadalność, niechęć do spoufalania się, pewne wycofanie, rezerwa, dystans.

Wiem, jestem monotematyczny: jak nie wódeczka, do dziewczynki. A w ogóle cały czas „ja”. Ale co ja na to poradzę podpijam, i czy podpijam czy nie podpijam – cieszę się pewną estymą w „towarzystwie”. Stety niestety nie przekłada się to na relacje moje bliższe męsko damskie. Sam jestem. Znów, i znów myślę o tym w czarnych barwach. Nie widzę dla siebie łatwego ratunku. O trudnym nie wspominam. Nie mam siły ani czasu. Pat.

Miałem w przeszłości powodzenie. Nie mogę zaprzeczyć: kobiety upodobały mnie sobie jako przedmiot westchnień. Bywałem w związkach. Moje dziewczyny zawsze były najpiękniejsze. Z konstrukcją psychiczną różnie bywało. Ale nie mam co narzekać. Ja: neurotyk, nałogowiec, szaleniec można powiedzieć, utracjusz i ladaco, tchórz i egoista – dziewczyny miałem na pewno mądrzejsze, czytaj rozsądniejsze niż ja sam. Za dowód niech starczy fakt, że zrywały ze mną wcześniej niż wydarzyła się jakaś katastrofa. Odchodziły a jakby uchodziły z życiem. Wiedziały: dalsze ze mną przebywanie może prowadzić do nieodwracalnych zmian w ich biografiach, do plam na życiorysie, do strat moralnych i fizycznych.

Piękniejsze jeszcze niż przedtem, mądrzejsze i bardziej obyte odchodziły dziewczyny moje porzucając mnie bez skrupułów, wnioskując pewnie, że prędzej czy później a raczej prędzej znajdę sobie, a jak to bywało w rzeczywistości, tak na prawdę – znajdzie mnie – następna najwłaściwsza „z towarzystwa”.

Dziewczyny… Oświadczam się i wyznaje miłość co lepszym „sztukom” jakie spotykam na swej wyboistej drodze. Obśliniony, brudny, pijany – zarzekam się, że kocham, że będę szanował i dawał radość. Nie działa, bo i jak ma działać?

Zostaję wiec sam i czekam na cud. Ciężko nielekko jednak czekać, kiedy wszystkie dziewczyny, byłe i potencjonalne śnią się po nocach i w dodatku w przerażających sytuacjach. Dlaczego takich strasznych? Proste, śnią się z innymi. „Tymi” innymi. Których nie znam i jestem zmuszony w bólach wyobrażać ich sobie także. Dziewczyny w jednoznacznych sytuacjach.

„Moje” dziewczyny. Jeśli w rzeczywistości jeszcze nie są w związkach. Jeśli są, jest spokój. W moich snach nieustannie w sytuacjach łóżkowych, heteroseksualnych. Tylko czasem sam jestem „czynnym” bohaterem tych snów. A na jawie?

No kurwa myślę. Już nie mogę. A myślę. Czy to już choroba? Czy zwyczajny nieprzystojny żal. Który mnie ściska? Bo prawda jest taka, że już nie chce mi się starać. A wiem, ze jakbym się postarał…! Chyba wszystko ciągle w porządku. Chyba? Na pewno! Wiem to…

Kupiłem sweterek, Che Guevara na nim. Sweterek ciepły, wełniany. Ale postanowiłem go sprezentować. Kupiłem sobie zaraz drugi. Pstrokaty. Sam też chce mieć sweterek. W prezencie dziewczynom, którym się tu oświadczam bez powodzenia – kupuje rękawiczki. Najłatwiej a gift prima sort.

Za tydzień jadę lecę do kraju. Oj będzie się działo. Wyeksploatuje się towarzysko. Czy spotka mnie coś szczególnie miłego? Mam nadzieje.

Co robię nie tak, ze nie padają?

————————————————————————————–

Otrzymuje zadziwiająco dużo życzeń świątecznych. Na przykład ostatnio, jakże miłe powinszowania od Eurotax.pl i PolskiBus.pl.

Na telewizorze sterczy dwunożna kartka z życzeniami od mojej pani menago. Nie mogę powiedzieć, że dziwie się, iż o mnie pamiętała. Choć ma „pod sobą” wielu pracowników, jest główną „szefową” w hotelu, gdzie pięć departamentów, a tam zatrudnionych po kilkudziesięciu roboli. Nie mogła o mnie nie pamiętać. Przecież nie dalej jak w poniedziałek i wtorek była moim szoferem. Nie każdy może liczyć na taki luksus. Była do moich usług już od wczesnych godzin porannych (na moje nieszczęście, rano czuje się jak szmata. Choć jestem morning person, znaczy działam najlepiej rankami – jestem też inna person, która czasami w ogóle nie działa).

Sarah pukała do mych drzwi przed dziesiąta. Nie mogłem jej nie otworzyć. Chciała mnie wozić. Ja też chciałem jechać, ale gdzie indziej. Ale jechałem z nią. Już od kilku dni przychodziła do mnie wieczorami. Ja siedziałem przy stole i butelce whisky, ona obok na sofie. Paliliśmy. Pytała mnie o różne sprawy co dawało mi wielką przyjemność. Lubię czasem być w centrum zainteresowania. Odpowiadałem i coraz bardziej mnie anieliło, rozkoszowałem się moja panią i butelką.

Obiecała że przyjdzie w poniedziałek i pojedziemy. Miałem jeszcze niedziele. Miałem jeszcze nadzieje, że mi jakoś cudownie przejdzie. To znaczy nie biesiadowanie. Miałem nadzieję, że mi przejdą wszystkie konsekwencje dla ciała i umysłu, pobiesiadne. Każdy wie jak to jest na drugi dzień, kiedy czuje się ze sobą nie do końca komfortowo. Tylko że ja się czułem ze sobą wcale. Ja się nie czułem w ogóle sobą. Jak musiałem do łazienki i spojrzałem w lustro – kto inny. Nie ja. O nie! To na pewno nie ja.

Lubię siebie i dlatego staram się szybko siebie odnaleźć. Kiedy wszystko boli, nic nie pasuję, nie ma mnie, są tylko zasadzki rzeczywistości, zgrzyty jaźni i pustka wszeteczna, lęk i paranoja – wtedy potrzebne lekarstwo.

I jest przecież tak, że nie trzeba iść do lekarza. Nie trzeba starać się o receptę na jakieś antidotum. Nie jest konieczne zwiedzanie aptek i zapoznawanie się ulotkami w opakowaniu. Można iść ulicę dalej i lekarstwo nabyć względnie nie drogo. Lekarstwo morderczo skuteczne. Medycyna nie zna leku o szybszym działaniu. Nie odkryto specyfiku, który pomagałby skuteczniej. I jaki urodzaj oferta mnogość i różnorodność tego samego leku! Różne smaki. Różne gęstości. Wszystko w płynie oczywiście – płyn przyswaja się najlepiej. Leki, które działają szybciej na dusze. I te, które łagodzą szmery w głowie i „prostują” nieprawidłowe myślenie. Syropy poprawiające nastrój i takie, które wtedy pogłębiają, bardziej delikatnie, lub też wręcz agresywnie i głęboko, uczucie szczęścia. Eliksiry uzdrawiające ciało. Usprawniające człowieka.

Pani menago pukała i ja „nie ja” wstawałem, bo wstać wypadało. Przychodziła z mężem potem już. Pozostanie zagadką, dlaczego… Szedłem do łazienki, rozpoznawałem tego „nie siebie” w lustrze i drżałem. Gdzie też pojedziemy jej najnowszą audicą  i dlaczego pojedziemy na pewno nie tam, gdzie bym sobie tego życzył? A życzyłem sobie szybkiego uzdrowienia. I pani też mi tego życzyła. Tylko mieliśmy zasadniczo różne podejście do tematu.

Pani pamiętała mnie z tego stołu, jak siedzę grzecznie i podpijając opowiadam jej wszystko wzloty i upadki mego życia. I pani zapamiętała z tego jedynie alkohol. Ja – bajkę.

Więc zamiast do doktora na ulicy obok, gdzie ta dostępność leków, mila obsługa i brak konieczności „wybebeszania” się kolejnego, pani wiozła mnie do lekarzy innych. I ci lekarze mówili, że nie mogą mi pomóc. Żadnych leków nie maja, nie znają się, nie mają kompetencji, prawo im nawet zabrania, żeby mi farmakologicznie pomóc. A ja kocham farmakologie. I benzynę najbardziej ukochałem.

Więc pani mnie wiozła dalej, gdzie ja wiedziałem już – też nie pomogą. A jednak – myliłem się. Terapeutka z którą rozmawiałem pierwszego dnia stwierdziła stanowczo, że mam pić dalej. Że pić muszę. Że nie mogę przestać. Że ustalimy sobie razem w przyjaźni grafik na cały tydzień. O boże, myślę, o tym to nawet nie marzyłem…

Zakochałem się. Miała na imię Rosa i mówiła też po polsku. Trochę za leciwa, ale w moim typie. Posłuchałem.

Życzyłem tylko sobie, żeby moja „apteka” była odrobinę bliżej. Nie na następnej, ale na tej samej ulicy, najlepiej w kamienicy (gdybym mieszkał w kamienicy) na dole.

Żeby mógł tam chodzić na golasa (często mi się to ostatnio zdarza), żebym mógł się nie myć (zdarza się, ale dobrzy a wredni ludzie kąpią mnie sami, za mnie), żeby miał tam kredyt.

Życzenia. Pobożne życzenia.

—————————————————————————————

Nie ma nic złego w pomysłach wycieczek do Londynu, w waleniu browarów w ciągu dnia, w podpijaniu whisky wieczorem. Ale to co naprawdę dobre, to napierdalanie mocnego alkoholu bladym świtem. Lekko kontrowersyjne i obarczone to ryzykiem, które jednak warto podjąć. Może nastąpić konwersja, metamorfoza. Na razie nic na to nie wskazuje, chociaż pierwsze symptomy (sen pijany, restrykcyjna dieta polegająca na nic niejedzeniu, zapomnienie o sprawach z punku widzenia trzeźwego człowieka istotnych, a tak naprawdę ? gówno istotnych.)

Cloe poszła w odstawkę, zdradziła, wybrała „tańce” w Jacku z innym nieznanym mi towarzystwem. A miało być tak fajnie? Jak nie ona, są chłopaki, towarzysze przemienienia.

Spirytualia z rana wprawiają w nastrój baśniowy. Dzień nie składa się zaraz z poranków południa po i wieczorów. Dzień jest jednym lepkim gładkim ślizgiem po szyjce butelki. I zapadaniem w sen niezależnie od natężenia światła czy wskazówek zegarka. Inni mają rutynę dnia: wstają, pala, jedzą, piją kawę, lezą do jakichś swoich wymyślonych czy rzeczywistych obowiązków. Ja ? trwam. Trwam nasączony, rządny głębszego nasączenia.

Kilka dni wolnego. Od poniedziałku do piątku. Przemijają szybko i wolno zarazem. Jeden dzień to cała epoka, z jej zaraniem, brzaskiem, rozwojem, charakterem, zmierzchem, upadkiem, powstaniem. Wszystko to poplątane. Nielogiczne. Kilka dni podobne do ery, podzielonej na okresy ?chłodniejsze? i ?cieplejsze?, bardziej dogodne do rozkwitu rozwoju, i mniej płodne. Barokowe, renesansowe, romantyczne, realistyczne, różnie.

Właściwie jestem cały czas w tych ścianach, wynurzam się tylko po zakup. Pozorowany zakup żarcia, w istocie po płyny.

Zaczynam przejawiać zachowania co najmniej dziwaczne, poruszam się na przykład tylko ?na niskich rejestrach?. Czołgam się czy turlam po podłodze. Z pokoju do pokoju, w przestrzeni kuchni. Jestem ?niskopodłogowy?. Na czworakach. Pożywienie zdobywam z poziomy dywanu, otwierając lodówkę, zaglądając do niej, wyjmując pozostałe tam jeszcze nie pierwszej świeżości wiktuały. Jem w otwartych jej drzwiach, w świetle jarzeniówki.

Chudnę w oczach. Łakomych widoku ewenementu oczach współlokatorów. To prawda ? przemianę materii to ja mam. Potrafię ?zrzucić? dziesięć kilo w ciągu tygodnia. Do mojej prywatnej księgi legend przeszedł wyjazd do Irlandii, tygodniowe nawiedzenie Pieczary, podczas której to wycieczki ubyło mi literalnie dziesięć. Nie żeby nie było co jeść, nie, było, sporo było, możliwości były, inni ? jedli. Brak ochoty apetytu przekora konsumpcyjna. Się nie je. Się chudnie. Raz wróciłem z dwutygodniowej „tarzanki” i dochodziłem do siebie. Po jakimś czasie zacząłem nawet ćwiczyć. Podciąganie na drążku to moje ulubione oszukiwanie ciała że jest w formie. I oto po okresie totalnego umęczania całej konstrukcji psycho fiz, podciągam się we framudze drzwi na Świętokrzyskiej. I idzie mi zaskakująco dobrze. Robię dwadzieścia sztuk podchwytem. Jestem oszołomiony swą kondycją, sprawnością, siłą. Wydaje mi się to jednak podejrzane. Idę odwiedzić babcię i tam wstępuję na wagę. Kiedy ważyłem się dwa tygodnie wcześniej, było mnie dziesięć kilo więcej. Nie dziwne że z łatwością podciągam dwadzieścia procent lżejszą powłokę.

Teraz spadają mi spodnie. Trochę nie chce mi się ich podnosić na biodra. Trochę za często spadają. Więc czasem jestem bez spodni na dupie. Plecy przydupne porośnięte gęstym „swetrem”. Śpię tak w livingu, na sofie, na brzuchu, eksponując owłosienie tylne czołgające się z pod majtek w górę. Wewnętrzna strona ud też pokryta kołtunami. I to wszystko wywalone. Przychodzą (podobno) goście w postaci Cloe. I drugiej Cloe. Są dwie, mieszkają we dwie. Na dole. Wpadają do nas czasem. A ja ? dostaję ksywę Chewbacca. Mówię mało albo wcale. Moje niewątpliwe zdolności nawigacyjne to sterowanie delikatną fregatą Milleninum Falcon po powierzchni  podłogi. Jestem sprawnym mechanikiem, potrafię otworzyć butelkę, mam jednak kłopoty z jej zamknięciem. Nie kręcę już szlug. Zbyt pracochłonne. Proszę o to innych. Zlecam to z powodzeniem. Czasem instruowanie kolegów, gdzie jechać i co mi kupić. Nie wychodzę już wcale. Wysublimowany w swoim mentalnym oddaleniu posiadam wielką silę, której nijak nie ujawniam. Przeciwnie, wykazuje same słabości. Jestem lojalny wobec swoich nałogów. Porozumiewam się z otoczeniem za pomocą wookiee language. Na język składają się pojękiwania, pomruki, warknięcia. Jestem ogólnie rozumiany. Budzę sensacje. Politowanie i podziw zarazem.

Chewie?

——————————————————————-

Atnicol odstawiałem ponad tydzień wcześniej. Dla pewności. Jako że pić zamierzam w poniedziałek, piję dość mocno w niedziele. Ale wieczorem, jak przystało. Kilka piw. Miało być kilka piw. Było więcej, ale było na tyle mało, że się nazajutrz było w pracy.

Jeszcze nic nie stracone. Całe światy przed nami. Zaprzepaszczenie było, nie teraz, nie dziś, nie tym razem. Żyć! Jebana mać. Może ten jeden raz?

Jestem w pracy w ten poniedziałek i pracuję, ale tylko dwie i pół godziny. Ustawowo. Zgodnie z planem. Te dwie i pól godziny jestem już jednak cały piciem swoim. Nie pracą swoją jestem, piciem jestem swoim dzisiejszym, co się wczoraj zaczęło. Pracuje, ale niechętnie, odliczam czas, łapię się na tym, że poruszam się z oporem, wykonuje polecenia z obrzydzeniem rosnącym. Jestem w trakcie tych dwóch i pół godziny, ale jestem zdecydowanie dalej tak na prawdę. Nie wiem jeszcze jak daleko jestem, ale na pewno jestem dziś po pracy, dziś po południu, jestem jutro rano i jutro w nocy, jestem już środę i czwartek pewnie jestem.

Pracuję z Cloe. To znaczy pod jej skrzydełkami nimfy pracuję, pod jej nadzorem. Jej polecenia wykonuję przymuszając się, ale i cieszę się, że z nią a nie z kim innym. Znam Cloe. Mieszka pode mną. Czasem wpada na szlugę czy kawę.

Zazwyczaj jak znajduję alkohol w pracy, staram się go całkowicie ignorować, co dobrze mi wychodzi kiedy jestem pracą swoją a nie piciem swoim. A teraz jestem piciem i jak znajduję ładną zgrabną butelkę musującego wina to ją niosę do Cloe i mówię jej: mam droga moja koleżanko, znalazłem, to znak, pić będziemy, prawda? Od dziś zaczyna się nasz miodowy miesiąc, mamy wolne do piątku wszyscy, więc pić będziemy dużo i nie tylko na terenie ośrodka, nie wiadomo gdzie będziemy przecież pić, ale zaczniemy, ja już zacząłem, ale umówmy się, że zaczniemy, zaczniemy od tej oto właśnie butelki wina musującego marki Gribble Bridge.

Przychodzi mój czas, koniec roboty i już właściwie nic mnie nie obchodzi. Widzę, Chloe przychylna, woli sama zostać dłużej niż mnie trzymać po czasie. Wie (skąd, to przyjdzie z czasem?) że mógłbym zacząć zabijać, miotać błyskawice i obrzygać wszystko dużą ilością flegmy zmieszanej ze smołą tudzież benzyną. Potem małe podpalonko.

Nie wiem co zostało z wczoraj do picia (musiało coś zostać, dokupowałem, zawsze cos zostaje. Nigdy (nigdy?) nie jest mało, żyjemy w jako takiej ale cywilizacji zachodu, znajdzie się miejsce o każdej porze dnia i nocy, żeby dokupić) więc idę do sklepu. Profilaktyka. Kupuję kontrolnie jakieś piwa. Toto wino porzuciłem zostawiłem w kantorku z Cloi razem. Czy weźmie? Pewnie nie. Nie znam jej na tyle, praktycznie w ogóle nie znam. Wiem jak wygląda (żywe piętnaście kamieni nieruchliwej wagi, przyjemny głos, miła nawet twarz, git dziewucha) i że pracuje ze mną. Mieszka na dole, wiem też. Bo nachodzi. Puka i obwieszcza odwiedziny. Miłe? Sobie znalazła znajomych?

Siedzę już w livingu i piję to piwo pierwsze od rana (wcześniej z niesmakiem, ale wypiłem kawę przed pracą dla zmylenia siebie samego, że niby jest cały czas normalnie) i patrzę na whiskey co pozostała z nocy. Siedzę i już prawie prawie jestem tam. Piję. Sączę. Mlaskam. Doję. Wlewam w siebie. Oni też są, rozmawiamy, ale jakby ich nie było. Są już w oddaleniu, są półobecni.

Słyszę jak drzwi na dole mocno głośno zatrzaskują się, Chloe, myślę, wróciła. A ide na spacerek parę schodków w dół, myślę sobie, na mały rekonesansik. Co tak będą tu sam w półobecności dwóch siedział. I pił.

Więc już piję na dole, piję do Chloe, która ubiera się przebiera i zaraz mamy coś z tym winem co ona go jednak wzięła i przyniosła (kochana dziewczyna, szanuje butelkę i słowo o butelce, a to ważne). I kiedy ona gotowa ja gotowy (na wszystko już!) i zapraszam ją do siebie do nas na górę do mnie i dwóch półobecnych a teraz już jakby nieobecnych swą trzeźwością przestępczą „kolegów”.

Na górze jest lepiej. U nas na górze palimy. A u mnie osobiście jest tak, że jak się zwilża usta substancją która potem wnika w ścianki, to się lubi zapalić. Bardzo się lubi zapalić.

Jesteśmy więc u mnie na górze i ja piję. I mamy to wino, ale piję piwo. Wina na później, na dalsze rozruszanie członków. A facet z nami siedzi i czasem coś mówi, ale jakby go nie było, bo my już z tą butelka nad morzem jesteśmy siedzimy wpatrzeni w falowanie, pijemy To wino z gwinta, ono musuje w pysku, palimy, ale wiatr mocny silny taki jak trzeba gasi zabiera niesie szlugi nasze. Mówimy, ale coraz mniej. Mój kulawy angielski kiedy zaczynam być ?zabrany? staje się jeszcze bardziej kulawy aż w końcu czołga się i polega. Więc więcej lepiej nie mówić. ? Nie będę za dużo mówił.  ? mówię do Cloe. Ok.? Ok.! Przecież nie gadanie tu chodzi? I se jesteśmy we dwa, przypadkowe.

Wiemy już, że jedziemy do Londynu.

———————————————————————-

Z nieczystej bo wścibskiej a i interesownej (chcę kupić) ciekawości, spytałem siostrę, co jej mały niemały już chłopak chciałby dostać w prezencie od wujka. Wujka, który przyjedzie niebawem zza granicy. I padła odpowiedź.

Wcześniej sam chciałem wymyślić, co to może być.

Era prezentów, które dostawałem ja sam ? bezpowrotnie, wydaje się, minęła. Teraz  powinienem obdarowywać innych. Co dostawałem? Otóż pierwsze co do głowy przychodzi, to zwykłe: nie wiem! Nie pamiętam! Za dawno. Zbyt wiele lat minęło. Zbyt wiele latorośli narodziło się od tego czasu i to one przez lata są obdarowywane. Nie wiedziałbym i nie pamiętał, co dostawałem ja, gdyby nie to, że jest Facebook. Jest facebook, i tam ja siebie poznaję od nowa. Ja poznaje swoje nowe twarze. Nowe wcielenia i przeszłość swoją poznaję. A poznaję też na nowo swoich znajomych, którzy dawno przestali być moimi znajomymi. Oni mi się okazują co raz nowi, inni. Niby wczorajsi, jak powinno być, ale jacyś jednak dzisiejsi. Więc obcy. I oto z tego właśnie źródła moja nowa świeża pamięć. Już teraz wiem, co dostawałem w prezencie jako pachole. Przypomniano mi w sentymentalnych nostalgicznych bardzo społecznościowych wpisach, że dostawałem rowery, a szczególnie rowery Wigry numer trzy. No, ja pamiętam (moja pamięć jakby nagle ożyła) model o nazwie Pelikan, ale niech będzie ten Wigry, oczywiście też już pamiętam. I że jeszcze zegarki się dostawało. O tak! Moja ożywiona pamięć podpowiada mi, że dostawałem, z melodyjkami i światełkami. Zegarki podświetlane. Tak.

Więc rower czy zegarek?? kombinuję. A może prezent inny, na przykład coś, co moje życie zmieniło w stopniu różnym lub nawet większym niż gubione namiętnie zegarki z bajerami czy kradzione na codzie przez miejscowych Cyganów rowery. Na przykład taki aparat fotograficzny? Kamera filmowa? A może cos bardziej użytkowego? Telefonik? Breloczek do kluczy z melodyjką? Zestaw głośniutko grający? Komplet płyt z muzyczką klasyczną? Sam już nie wiem?

Ale oto siostra wyjaśniła mi w kilku słowy, że jeśli chodzi o jej małego, to powinno być coś związanego ze Spidermanem. Proste? Proste. Młody chce! co tam chce, on myśli, ech, co tam myśli, on wie, że jest Spidermanem i gadżetów odzwierciedlających ten stan rzeczy pragnie. Potrzebuję nieustannie ową tezę udowadniać. Otaczać się, jak to superbohater ? super przedmiotami.

Kupię coś w tym stylu?

Wczoraj kupiłem zeszyt żeby pisać dziennik. I myślałem że kupuje za funta koło, okazało się, że przy kasie wybiło ponad trzy. Cóż było robić, kupiłem. Będę pisał. Czasem. Ale ile tych intymnych wynurzeń, osobistych wynaturzeń, sekretnych deklaracji, ekshibicjonistycznych elaboracji?! I gdzie jeszcze? Na blogu, do gazety, w opowiadaniach, jeszcze tu? Jeszcze na papierze długopisem (dobrze, że nie piórem)?

Nie kupiłem jeszcze kalendarza, nazywanego przez niektórych kapownikiem. Na rok przyszły. Ta maniera, to przyzwyczajenie planowania zapisywania konkretnych zadań na konkretne dni pozostanie mi już chyba na zawsze. Czułbym się raczej uboższy nie posiadając tego notatnika marzeń niespełnionych, tego organizatora czasu mało rzeczywistego, upośledzonego domniemaniem przyszłości. A przecież każdy mój dzień wielkiej jest wagi!

Nawet zacząłem w tym zeszycie pisać, niby ten dziennik. Ale przestałem, bo myjąc kieliszek przeciąłem sobie palec szkłem i myślałem, że umieram. Super śmiercią umieram. Krwawiło, ale bez przesady, bez przesady. Założyli mi opatrunek i w tym wypadku od razu wypatrzyłem szanse żeby zwolnić się z pracy i nic już nie robić tego dnia. Jednak nie poszło tak gładko. Powiedziano mi, że jak chce pracować, powinienem ?ignorować? takie zajścia i tyrać dalej. ?faszyzm!? ? pomyślałem i pracowałem dalej. Wiele jestem w stanie z siebie przecież wykrzesać!

Więc zeszyt leży, drugi już, setny w życiu zaczęty.

Wielką przyjemnością jest widzieć, jak sam przeobrażasz się w super bohatera. Otóż z moich zapisków wynika że tak właśnie się dzieję. Moja intymna pisanina krzyczy, że wszystko właśnie do tego prowadzi. Nad pod i pomiędzy wierszami dzienników moich uczuć i uczynków, jak byk, jak kobyła na polu stoi, że wszelkie moje wrażliwości i czułe punkty, moje słabości i dolegliwości duszy i ciała mojego wołają, iż w superbohatera się zmieniam. W spider czy może inne bydle odzwierzęce zachodzi metamorfoza. I ja to czuje! I ja to podejrzewałem!

Tyle z pisaniny. A życie jak to życie ? weryfikuję.

Jest dwóch gości: Neal, wiekiem zbliżający się pod czterdziestkę, oraz Bart, połowę młodszy. I jestem ja, wedle mojego mniemania, sytuujący się gdzieś po środku. I oni grają w gry na Xboksie (jeszcze niedawno nie wiele to dla mnie znaczyło) i oni oglądają najnowszą wersję przygód Spidermana z przejęciem i podnieceniem. (jeśli chodzi o kino, namiętności mi znane, ale na inne płaszczyzny, że tak powiem, archaicznie, celuloidowej taśmy kierowane, w inne rejony).

I jestem ja, który w sobie super bohatera właśnie odkrywa. Bo i przygód bez liku, i brawura, i wielkie uczucia, i ratowanie ludzkości, i porażki dotkliwie z których się wychodzi i blizny i dzieciństwo skomplikowane, porywy namiętności, wszelkie wyjątkowe zdolności, dobre geny, odpowiedni przyjaciele, którzy wesprą, gdy siły zła przechylają szale; jakieś nadprzyrodzone moce, wiara w dobro zwyciężające zło, czy też odwrotnie ? słowem wszystko..

I są oni, ci moi dwaj, którzy sobie spokojnie na sofach siedzą i grają. I zapraszają do gry w FIFA 12 czy innego Army of Two, mnie, cichego bohatera, który wszystko umie lepiej i wie więcej, czuje bardziej. I ja siadam z nimi do gry i pomimo szczerych chęci nie potrafię opanować ośmiu przycisków na tych ichnich padach. I czar pryska. I oni się pytają, gdzie ja byłem, jak ludzie wymyślili konsole do gry, które istnieją na świecie od przeszło dwudziestu lat. I ja nie wiem co odpowiedzieć. Bo przeszłość moja jako super bohatera raz tajemnicą jest owiana, dwa, bardzo intymna to rzecz, trzy, jeszcze nie czas żeby książki o mnie pisać czy filmy dla dzieci robić.

Ale odpowiadam pokrętnie jakoś, i nic z tego nie wynika, i oni wiedzą już, że to swego rodzaju hibernacja była.

 

.————————————————————-

Jako że mam kompa składanego, klawiatura swoje, laptopowe body swoje ? to mi było zawsze tu (tydzień?) źle pisać. Teraz sobie położyłem cały ten zasrany zestaw na leżących nóg udach, ja sam półleżę, i jest lepiej. Jednak brakuje do komfortu. Pewnie w tym pisaniu widać jakiś brak wygody swobody polotu. Jakieś wymuszenia, błędy, niedociągnięcia, przeoczenia, chaos spowodowany pośpiechem, koniecznością gimnastykowania się. Poprawiania ciągłego, jednym słowem ? ziarenko grochu, ale jednak pije.

Zaczęły się adultsy. Nie ma dzieci na ośrodku. Są dorośli, którzy chcą być wieczorem i nocą pijaniutcy. Chcą być jak dzieci. Zatrzymały się wszystkie karuzele. Goście od wystrzeliwania latorośli w powietrze stracili pracę. W kinach inny repertuar. Restauracje nastawione na inna klientelę.

Mnie zmieniły się godziny pracy. Przychodzę na później i wychodzę bardziej zaawansowanym już wieczorem, niż zazwyczaj. Trzeba dać się wyspać chłopakom i dziewczynom rządnym weekendowej zabawy z egzotycznymi i tradycyjnymi drinkami. Głodnym ?tańca?, flirtu, zabawy, śmiechu, podniecenia, erotyki, używek, późnych powrotów z klubów, ?dochodzenia? do siebie daleko koło południa.

Pada. Albo nie pada. Ale wtedy będzie padać. Wieje. I jak wyżej. Będzie zimno? Zobaczymy. Jak do tej pory, nie jest źle. Ciepło jest, chociaż bywa chłodno. Bo podwiewa. Bo podpaduje. Jednak zima jest zima. Podobno (podobno? Powinienem wiedzieć?) kiedy na kontynencie mrozy siarczyste, tu pizga też. Tylko czekać. Na styczeń planuję nawiedzenie nadwiślańskiego. Poczuć prawdziwą zimę. Odwiedzić tego i owego. By zdobyć na powrót świadomość, że jest jeszcze inne miejsce, inni ludzie.

Dostałem wczoraj prezent. Chłopaki jechali wieczorem po większe zakupy do tesco. Wozem jechali, samochodem Neala. A mi się nie chciało. A że chciałem sobie kupić jakiś sensowny dezodorant, jakieś perfumy, coś, co ma sprawić, żeby w pracy, mimo wylania czasem wiadra potu (ciepło, klimatyzacja, pośpiech, konieczność machania kończynami) szwendać się po korytarzach wędrować i pachnieć, nie śmierdzieć. I poprosiłem kolesi, żeby mi kupili, i dałem kasę. A wcześniej, kiedy oglądaliśmy tradycyjnie filmy na Xboxie, różne filmy, nie porno filmy, sensacja, horror, komedia, to ja dwa razy wspomniałem, w kontekście ?dobrych? tekstów padających na wizji, że oglądałem i lubię bastardów Tarantino. Nie dodawałem nie wspominałem o okolicznościach, kiedy jak  z kim oglądałem  kinie po raz pierwszy. Ale mi wszystko kojarzy się z jednym. I oto wrócili, przywieźli zakupione dla mnie silver molecules Dove Man plus Care oraz prezent: dvd z filmem. Tym filmem. Nie obejrzeliśmy od razu, choć nalegałem, bo obejrzeliśmy film paradokumentalny horror o Czarnobylu. I dobrze było. A mój film leży. To bardzo miły memu jajcu prezent.

Pojechaliśmy samochodem Neala. Do dużego Tesco. Kupiłem filtry, bletki, chleb krojony ciemny, mleko, banany (bo zobaczyłem że kto inny kupuje), pasztet (bo zobaczyłem że kto inny kupuje), maszynkę elektryczną do golenia (bo planowałe, bo ktoś powiedział, bo zobaczyłem taką na chacie), musztardę, bo też parówki, szynkę, bo do chleba, majonez i czapkę z uszami wygodną nawet nie tanią. Zapłaciłem prawie dwadzieścia funtów. Prawie wszystko ca miałem, co mam do wypłaty. Chciałem kupić notes kalendarz, ale zdecydowałem, ze później, że dalej w las, ze pod koniec roku naprawdę.

Duże Tesco jest duże. I jest kawałek drogi, więc tylko wozem. Nieczęsto.

Nie wiem na którą jutro do roboty, ciągle to zmieniają, cieszy mnie tylko, że na dwie i pól godziny. Co to za polityka? Jak można pracować dwie i pół godziny dziennie. Ale cieszy mnie jedno: wtorek środa i czwartek wolne całkiem. Ja można mieć przez trzy czy nawet cztery dni (niedziela, dziś wolne) całkiem wolne?

Po tygodniu? zastanawiam się czy nie rzucić się do Polski. Na powrót. Za nijaka ta praca. Za życie tu przypadkowe. Zbyt dużo nowych imion, egzotycznych często, za wiele tych samych ścieżek pokonywanych o tej samej porze takich samych dni.

Tam robiłem coś. Coś polegało na nie robieniu niczego specjalnego. Ale zawsze. Nie praca, ale kreatywne myślenie żeby czymś jednak się zająć. Żeby załatać czas. Żeby złamać dzień. Wyjść z czterech ścian. Ścian w coraz gorszym stanie: walących się, ale nośnych. Ścian, które są mapa moich marzeń. Nie spełniających się przepowiedni, indeksem wspomnień i porażek, schematem dróg nieaktualnych z postarzałym rozkładem jazdy środków transportu nielegalnego, niebezpiecznego.  Gorzej z ludźmi. Pogadać. Rutyna. Otwieranie oczy we mgle ciemnej godziny piątej nad ranem Oczy już się nie zamkną, by dać podobrazie tym dziwnym erotycznym dramatycznym nierealnym przedstawieniom. Mózg przestawia się już tryb nie myślenia a planowania kroków lilipucich mających markować działanie w nadchodzącym dniu. Dniu podobnym do dnia jak i tu, tyle że inaczej podobnym. Podobnym pod tym względem, że będzie robić zupełnie co innego, ale wedle tego samego schematu. Odwiedzałbym babcie. No należy się jej jak nikomu. No może jeszcze się będzie komu należeć, ale nie nadaje się na odwiedzacza więcej niż jednej osoby w potrzebie. Raczej odwiedzam tych, co mi potrzebni. Nie odwiedzam grobów, a znowu jest ?okazja?. Kurwa. Kolega, w moim wieku, młodszy nawet, jak to możliwe, dziwnie się z tym czuję. O jak dziwnie. Nie odwiedzę. Ale odwiedzałbym babcię, chodził pogadać tu i tam, znajdował sobie zajęcia może i potrzebne, jak wizyty w urzędach, spotkania z lekarzami, pogoń po instytucjach. Korespondencja. Żeby wybrnąć. To wszystko takie, że dałoby się bez tego żyć, co też czynie. Ale jednak wróciłbym do tego. Pooglądać polska telewizje i nie chcieć jej oglądać. Planować kolejny wyjazd. Ciocia Basia, fraza już jak hasło. Z krzyżówki. Jolki. Ciocia Basia z Jolki. Drukowanie. Pogadanka, odwiedziny codzienne, pewne, stały punkt programu. Rytuał. Otworzyć biuro firmy koło pokoju Cioci Basi i nawet straty przynosząc, a być w centrum życia pożytecznego, pracowniczego. Ciocia Basia z Jolki od Wernera. Pieczara ze Szklanej (nomen omen). Górki z Malczewskiego, gdzie castingi. Urzędy rozsiane jak stwardnienie. Jest gdzie po co się ruszać. Nie jak tu, tylko z nory do hotelu, który dziesięć minut drogi, że w zasięgu wzroku. Ubrać się ciepło na te rodzime mrozy, a nie oglądać autochtonów paradujących w podkoszulkach w połowie listopada. Mieć żeby możliwość pojechania do Warszawy. O, to ważne, choć na siłę. Znaczy dla miasta, nie dla mnie. Ale tam nie moje miejsce, musiałbym se znaleźć. I znajdę, czekaj czekaj. Zostałbym też tu, ale myśl o powrocie częsta prawie prawie jak myśl o niej. Jezu. Czy byłaby to głupota, czy raczej nierozsądne tu miotać się uczuciowo i nie wiedzieć gdzie jak postawić właściwy krok. Więc siedzę na sofie czy łóżku i nie wiem, co lepsze. Facet który nie wie czego chce? Mówią, że dupa. Czy ja wiem. Wiem, wiem nawet więcej, wiem czego nie chce. Ale to tajemnica, jak i to czego chce, jest tajemnicą, mniejszą. Jeść to żarcie polskie na Świętokrzyskiej. Jeść, obżerać, się. Tu je się mniej. Mniejsze potrzeby?  Nie ma czasu? Apetyt jest jakiś uśpiony. Tam dieta niczego sobie i obfite posiłki ? tu niezorganizowane niedojadanie. Także nora, babcia, kumple vel koleżanki, ciastingi –  o tak, dla tego warto, warto było kiedyś, warto będzie w przyszłości. Kina w Wawie. Koncerty w grodzie. Pieniądze. Mało, że prawie by było brak. Czy to by się zniosło? Zniosłoby się, ale człowieka by to ciągle wkurwiało. Tam życie zorganizowane wokół ciastingów, jakże przyjemnych, wizyt u Gela, jak wyżej. Odwiedzin babuli. Organizowania pieniędzy, tych niezarobionych, jakoś i to wychodzi. Ale człowiek nie wychodzi na swoje. Czegoś zawsze brakuje, choć, dziwne, brakuję coraz mniej, człowiek ogranicza potrzeby, potrafi już żyć jak asceta. Są potrzeby emocjonalne, uczuciowe, kulturowe, realizowanie siebie. O religijnych nie wspominam, bo się nie znam. Czego brakuje tu? Lenistwa do bólu, zrozumienia, komunikacji samoistnej niezobowiązującej gadki, ładu jakiegoś, harmonii życia i pracy. O, to dużo. Dużo brakuje. Czy to się kalkuluje? Co lepsze? Czy trzeba wybierać? Czy trzeba teraz. Czy wziąć na przeczekanie? A co jeśli okaże się, że nie było na co czekać? Ale już lenistwo nadchodzi, nadchodzi czas odpowiedni dla mnie. Się złożyło dobrze.

————————————————————

Czas i kwestia odległości nie wnosi na razie nic do sprawy: zasypiam i budzę się z obrazem jej twarzy w myślach. Dnie i noce spędzam w majakach o jej ciele, porównując je mimowolnie z innymi ciałami, których mnóstwo i różnorodność. Z tym, że te porównanie zawsze wychodzą na korzyść wspomnień i rojeń. I jeszcze myślę o alternatywach, które całkiem ciekawe, ale na razie skupię się na braku alternatyw.

Twarze wziętych aktorek, które wyglądają ciekawie, przypominają mi jej twarz. Odnajduję ją wszędzie i prawie ciągle przeciągle. Oczywiście, przypominają mi się też inne twarze, całkiem przyjemne twarze, całkiem przyjemne to doznania, ale mój mózg uparł się na tą ? myślę że kwesta ambicji, racjonalna potrzeba uporządkowania rzeczy, naprawienia spraw, zagospodarowania obiecującego ?pola?.

Piszę do niej często. Każdy powód jest dobry. Każdy brak powodu wystarcza. Na dzień dobry. W ciągu dnia. Wieczorem, na dobranoc. A też w innych sprawach. Prywatnych. I ona nawet odpowiada, choć nie jest to jakiś warunek korespondencji. Pisałbym, nawet gdyby nie odpowiadała. Oboje na tym chyba korzystamy. Ja zyskuję życie, ona poczucie, że zawsze może powiedzieć napisać do kogoś cokolwiek.

a Ty zdrowiej, ale dziś mam pytanie prośbę:

znajdziesz czas żeby mi coś przysłać? pytam Ciebie, ale pytam też Gela, zależy które z Was okaże się bardziej pomocne ten będzie mi słał:)

potrzebuję ze trzy cztery paczki tytoniu…

znajdziesz czas? zaraz dostane odpowiedź od Pieczary to będę wiedział czy on może, tak pytam kontrolnie, ja przelewam kasę z polskiego konta na Twoje w razie co.

jak tam leci, jakie plany na jutro? Wiem, że wolne masz przez cały łikend, nie mówię, zazdroszczę!:)?

już ok, nie zawracam gitary, Gelo mi to załatwi, prześle tytoń w ilościach wystarczających, i witaminy, bo niedojadam porządnie, mało wit, wiec będę łykał.

A teraz chce Cię pocałować, bardzo, oglądałem film Australia, dzieci, ładna pani, gość taki sobie – i się wzruszyłem, i teraz chcę Ciebie pocałować jak  Hugh Jackman pocałował na końcu  Nicole Kidman – ładnie, po długim czasie nie widzenia, odnaleźli się wreszcie, o. A potem Cię zaprosić do siebie, albo do Ciebie, raczej do Ciebie, bo nie ma w Warszawie ?do mnie?, było ?do nas:, które teraz jest ?do Ciebie?, więc do Ciebie, i skończyć jak to się kończy zazwyczaj, zbliżeniem i rutyną ręczników, i wodą oczyszczającą, i spokojem bez wyrzutów, z satysfakcja.

a Ty zdrowiejesz mam nadzieje

hej hej ho ho?

 

Dzień dobry. Widziałam ten film, ładny, wzruszający.

Ja jestem u rodziców jeszcze, mam katar katastroficzny, mówię przez głos (sic!), no i kaszle okropnie..

jakby co to w przyszłości nadam paczkę z fajkami, nie ma problemu.

oj teraz śniadanie i herbata i niebawem do Otwocka wniosek o dowód składać miłego dnia:)?

——————————————————–

Bolą mnie dłonie. Wolałbym dotykać To ciało, niż te prześcieradła, poduszki, kosmetyki, detergenty, wózki, odkurzacze? kurwa kurwinka. Mam ?zdrowy? dotyk.  Ale nie ma ciała. W pokoju na łóżku obok śpi jedna istota i chrapie. Czasem spojrzę po przebudzeniu i widzę go w ciemności śpiącego. Śmiejemy się podczas naszych trójkowych wieczorków przy piwie kawie i szlugach, że go obserwuję. Tam, obserwuję? Zauważam. Mam czujny sen. Śpię mocno, ale interwałami. Przebudzam się co jakiś czas. Reaguję na dźwięki. A kolunio chrapie. And I`m observig you ? mówię. I śmiejemy się. Na różne sposoby cały czas żartujemy. I to nam wychodzi. Szczególnie Nilowi ? dusza człowiek. Fuck off. Jest śmiesznie. No jest ode mnie starszy, i żyje i to jest dobre.

To śpi nieopodal Bart, Baretek ze Szczecina lat dwadzieścia jeden, bardziej zorientowany w sprawach niż ja. A i mówi interesująco, też slangiem, tak polskim hiphopowym, jak i angielskim hokneyowym czy innym,. Młodzieżowym. A ja to chwytam, bo mnie interesuję. A ja mało mówię, nie muszę.

Chciałbym częściej widzieć rano wieczorem oczy, wzrok, który się spotyka i nie trzeba nic mówić. Nic nie jest jeszcze spierdolone, jest miękkość przypuszczeń i spokój, że nic.

Ciało, które mnie interesuję piszę do mnie, piszemy. Ale co za kontakt. Ja to lubię, tym też żyję, ale czy ono? Czy nie ze zwykłego przyzwyczajenia i żeby nie robić mi przykrości? A cieszę się i z tego jak głupi.

Także ani odległość ani czas nic nie zmienia. No, może zmienia, nie myślę obsesyjnie, ale widzę wyraźnie. Czuje się dobrze. To leki? Boję się że to leki. Skazany na leki? Lekoman? Co to za alternatywa?! Ale alkohol odstawiłem. Nawet mi się już nie chcę. Ale człowiek nie jest taki, żeby coś nie spsocił. Tylko kiedy po co i jak to sobie racjonalnie wytłumaczyć?

—————————————————

Zabrzmi jak zabrzmi: moje dziewczyny piły więcej ode mnie. Postaram się to udowodnić, okazać. Wyjdzie jak wyjdzie: intencje mam szlachetne. Nikomu nic się nie stanie, a ja rozprawie się z kawałkiem przeszłości. Może trochę pokrętnie, może nie wszędzie sprawiedliwie, ale będzie. Piły więcej! Oto założenie: na różne sposoby, ale więcej. To znaczy tak, ja pijałem ciągami, niebezpieczniej, problemowo. One pijały może częściej, może niezauważalnie rzadziej, może więcej z tymi ?innymi?, (ja już na tym etapie, że piłem, mogłem pić sam?) może mniej problemowo, może co innego, może mniej, ale więcej. Jednak więcej.

I jedziemy za zeszytem. Wszystkie moje (najpiękniejsze) dziewczyny piły. Dużo. Wszystkie moje najpiękniejsze dziewczyny porzuciły mnie z powodu picia. Mojego.

Po kolej. Helena. Jej zabójczy i zarazem rozpoczynający moje życie erotyczne pocałunek. On przydarzył się na bibie. Na grubszej popijawie. Na jednym z wielu naszych „chlań”. A że Helena była o rok starsza? A że inicjacje tak alkoholową jak i seksualną miała już za sobą (jak dawno? Chyba już jakiś czas?).

Ten pocałunek? No, nie byliśmy trzeźwi. Daleko nam było do trzeźwości. Byliśmy upierdoleni w trupy (bardzo radosne i odczuwające trupy).

Helena wiedziała jak się alkohol ?je? i do czego on służy. Że Helena o rok starsza i z prowincji, z tak zwanego Zwolenia, gdzie pije się więcej, a jeśli nie piję się więcej, a pije się więcej, to pije się inaczej ? zazwyczaj co innego niż w mieście, w tej dziedzinie życia dziewictwo traci się wcześniej ? Helena pocałowała mnie pierwsza. I chwała wieczna jej za to. Później było już tylko ciekawiej, tylko przyjemniej, tylko lepiej. Znaczy pod względem całowania, znaczy pod względem erotycznym. Pod innymi różnie bywało?

Helena piła jak smok! Piliśmy niefrasobliwie.

Podczas tego pocałunku doznałem boskiej iluminacji. Byłem pijaniutki, ale założę się, nie może przez powyższe być inaczej- Helena wypiła więcej. To był jeden z pierwszych moich razów. Jeśli chodzi o wódkę.  Zaraz potem literalnie ?pierwszy? jeśli chodzi o sex. Podobna wagowo (jeszcze byłem drobniutki), starsza o rok, bardziej doświadczona ? musiała wypić więcej. W ogóle piła więcej. Na sto procent. Zabierając mnie do krainy wiecznej (no, kilkuletniej) szczęśliwości nie grzeszyła trzeźwością. Wlała w siebie sporo. Więcej niż ja. Piła więcej. Więcej niż ja. Nie tylko na początku. Oboje piliśmy coraz więcej. Zwykła arytmetyka. Jeśli ona piła więcej na początku?.

Później stancje. Wymarzone miejsce do picia. I do ruchanka. Pamiętam pijany wieczór czy noc, kiedy na jednej stancji była i Helena (już była) i Kasia (wtedy obecna) i nazywałem je odwrotnie, całowałem jedną nazywając imieniem drugiej, przesada mała, były jednak i takie wieczory noce, wieczory noce które były wynikiem spożywania, nie tylko przeze mnie, one piły więcej, na stancjach wszyscy pili dużo, wszyscy pili więcej, a moje dziewczyny, i nie moje dziewczyny, piły więcej, się piło, się piło na potęgę.

Są co prawda jeszcze internaty. Są, ale tam jednak jakieś spięcie, kontrola. Na stancjach pełen luz i nawet atmosfera seksem ziejąca. I alkoholem. Bursa aseptyczna i strzeżona. Stancja oaza wolności. Alkohol. Alkohol. Alkohol. Helena za stanik nie wylewała. Ja raczej w knajpach. Ale łóżko łączyło nasze nałogi w wynajętym mieszkaniu. W wynajętych mieszkaniach. I piliśmy równo. To znaczy musiało być tak, że ona piła więcej. Co innego mogę powiedzieć teraz.

Czy mnie rzuciła? Czy mnie rzuciła z powodu alkoholu? Jaka może być odpowiedź po powyższym wstępie. Tylko pozytywna. Chociaż wtedy, w tamtych latach, między nami było to trochę bardziej skomplikowane. Żeby wytłumaczyć zbliżyć temat: rzuceni (może tak) w wir alkoholowo towarzyski, rzucaliśmy się na innych  biesiadników, nie znając jeszcze zmór i demonów zazdrości, rzuciliśmy się razem w niewierność, która dla odmiany wyrzuciłam nas z pieleszy statusy pary? Rozeszliśmy się jakby się samo rozeszło. Ot tak. A jednak ona rzuciła, a piła więcej.

I przyszła Kasia. Moment przełomowy impreza na Borkach. Dużo alkoholu. Ja już starszy o trzy lata znów byłem o rok młodszy od dziewczyny z którą przyszło mi ?chodzić?. Z którą przyszło mi pić. Piliśmy nonszalancko.

Kasię poznałem będąc pod mocnym młodocianym ciągle  toksycznym działaniem alkoholu zabranym zakochałem się z wzajemnością. I piliśmy. Piliśmy, bo się kochaliśmy. Piliśmy, bo towarzystwo.  Piliśmy, bo problem z Łołczanem nie wyjaśniony. Piliśmy bo ten chłopak, ciągle chłopak Kasi, był moim kolegą i ? nie bójmy się tego powiedzieć ? guru. Piliśmy dużo bo był to okres kiedy piło się dużo. Piliśmy w Radomiu, Warszawie, Jarocinie, Środzie Wielkopolskiej oraz wielu innych miejscach. Piliśmy u niej, u jej matki, u mnie. Piliśmy w każdym radomskim barze. Piliśmy dużo, ale ona piła więcej. Piliśmy najwięcej piwa wina i drinków. Jak wcześniej z Halyną wódkę, tak teraz inaczej. Pieniądze były. Się piło. Kasia piła jak orka! Co by nie mówić, zachowywała przy tym cała swa urodę, ciepło i urok?

Raz pojechaliśmy do Warszawy. Do rodziny Kasi. Młodszy brat cioteczny ? niedojrzały metalowiec, jakieś pomniejsze rodzeństwo? Rodzice of course. Się spało  z Kasią na Ursusie. Się jeździło po Warszundze i co się robiło? Się piło. Potem liczne urodziny imieniny i inne przyjęcia weselne. Wszystko suto zakrapiane alkoholem. No tak, prawda, to piłem częściej i bardziej problemowo, czyli wypadało by, że więcej, ale z perspektywy czasu, jakby w obronie, ale przecież nie ?po co mi ta obrona, jeśli już prawie po wszystkim, za późno, nie ma co robić dziecinady ? dla zwykłej uczciwości, więcej?

Rzuciła mnie z powodu alkoholu. Mojego alkoholu, wypijanego prze ze mnie. Chociaż zawsze podejrzewałem, że rzuciła mnie tak na prawdę dla tych ?innych?, którzy wiem że byli. Ale alkohol był zawsze ? jako przyczyna też ? na podorędziu. Pasował idealnie. Jako wytłumaczenie tego kroku. Oj kroku, który mnie zmógł. I rzeczywiście wtedy zacząłem pic. I mogło być tak, że piłem więcej, ale nie wcześniej. Wcześniej piłem mniej, i tego się trzymajmy.

Kasia jeśli rzuciła mnie dla innego innych to on oni też pili. Może więcej ode mnie. Kto wie. Picie piciu nie równe. Pijacy różny od pijącego.

I mało o tamtym czasie wiadomo. Kto kogo rzucił, kto więcej pił. Ona odeszła. I ja popłynąłem. Wysoko popłynąłem. Tak wysoko, że spadłem z okna. Takie niby, niby pierwsze samobójstwo. Potem już za każdą dziewczyna, za każdym razem, przy okazji każdego rozstania już se podobne popełniałem. Aż teraz taki jestem rozpędzony, że więcej se popełniam niż nie popełniam. Z miłością z Kasią piliśmy, acz destrukcyjnie. Mieliśmy to we krwi. Ale gdzie to? Do rzeczy, do rzeczy?

Po Kasi były krótkie romanse i tam też się piło. Czasami dużo. Czasami one więcej, czasami one więcej. Monika, Ewa, Agata, Magda, Baśka miała fajny biust, itp. Itd. długo trwała Ania, ale na dziwnych innych warunkach. Na niedomówieniach i mitologizowaniu rzeczywistości. Na fałszowaniu naszej historii. Tak jechaliśmy braciszkiem i siostrzyczką, piliśmy, a jakże, Ania więcej, z tego powodu, ze młodsza i posiadająca większą ilość znajomych w ?sile? wieku. Pojawiła się Łuczniczka, wypiliśmy nie raz, jeszcze szybciej niż się pojawiła ? wzięła i zniknęła. Jakieś pojawienia jeszcze były, przelotne. Później Kurczak Edyta. Nazwiska nie pamiętam. Chciałbym ją znaleźć zobaczyć, nie koniecznie żeby pić. I tak wypiła by więcej. Piliśmy. Edyta z Przysuchy, znowu te satelity? I tam się piło więcej i inaczej, czasem zakąszając grzybkiem. A w grodzie też gdzieś pomieszkiwać musiała. Stancje stancje stancje. Alkohol alkohol. Edyta piła, i pić musiała nawet więcej niż ja. Bo Edyta, choć już o rok młodsza, to jednak więcej. Takie zdrowie, wychowanie, styl bycia. Piliśmy upojnie acz podejrzliwie. W Radomiu i całym województwie. W parkach, skansenach, kościołach, synagogach, trawnikach i ruinach zamków, centrach rzeźby gdzie warsztaty, podczas których piliśmy. Ja dojeżdżałem, więc jakby mniej, Kurczak więcej. Rozstaliśmy z powodu alkoholu, który piłem ja, bo tak mnie raz poniosło, że pojechałem do Kozienic do innej koleżanki, Anny (chciałbym ją zobaczyć odnaleźć, nie chleć) i z nią piliśmy i malowaliśmy garaż, i ona piła jeszcze więcej niż Edyta, a na pewno więcej niż ja. Zdrada. Trwało to jak zwykle około dwóch lat i się rozpieprzyło. Przez alkoholizm. Mój. Nadal bywało różnie.

Aż za sprawą starszej siostry (siostry, z którą piłem, i ona jakby więcej, bo ja się wstydziłem) pojawiła się Dorota. Pojawiła się mocno zakrapianym momencie, w knajpie, podczas spotkania w więcej osób. Potem się pojawiał w okolicach Sabatu, wiem, że ja piłem, a czy ona więcej? Skoro wcześniej ?chodziła? z Mariuszem, który nie wylewał? Pewnie podpijała i wtedy i już kiedy więcej ze mną, przy mnie zawsze alkohol, więc skoro ze mną, i z alkoholem chodziła. A taka przecież młodziutka? Piła. Ile? Na pewno więcej. A potem? Potem moje towarzystwo z Wańkowicza. Imprezy. Później jej spadek po Babci. Mieszkanie wspólne razem pierwszy raz samodzielnie nie martwiąc się starymi. Się piło. A potem? A potem jej prace w różnych knajpach: w Warszawie, gdzie w końcu trafiliśmy (tam towarzystwo Dorotki, ze szkoły aktorskiej, się rozumie samo przez się, że się?), dalej Irlandia i praca w knajpie, w której na dwie zmiany, i jak po skończeniu pierwszej to na początku jeszcze rzadko i nie zawsze, to po drugiej zmianie obowiązkowo i codziennie, taki klimat, takie zasady, taki styl, taka praca ? piła dziewczyna wieczorami w pracy, jeśli nie przymus, to przyjemna zasada. Piła z pracownikami innymi, nie ze mną, co tym bardzie bolało, bo się wyczuwało miało świadomość, że tam coś na rzeczy, że nie tylko ,mnie ta Dorotka tak pasuje, że pasuje jeszcze komuś, kogo w ogóle nie obchodzi, że ja, bo to ę ą Amerykanin. Wina, rozkochała się Doro w winach. I piła. Piła więcej niż ja. Bo jeśli ja ciągami i później struty do pracy ? a tak było ? to piłem dużo ale tylko podczas ciągu. Dziewczyna codziennie. Czasem mniej czasem więcej, ale codziennie. A to dużo. To więcej. To więcej niż ja.

Rozstaliśmy się powodu moich oczy zamknięcia na jej zmieniające się potrzeby. Tkwiłem w swoim transie alko i nic nie widziałem. A inni widzieli. I jeśli nie Amerykanin, to Włoch. Zawsze jakiś. Wystarczyło żeby mnie sprowokować. Dobrzy ludzie donieśli. Zrobiłem karczemną awanturę zakrapianą i tyle. Poszedłem. Wróciłem. Wróciłem do pustego pokoju. Pozostało dzwonić prosić o walizkę i jechać na kupionym przez Grzyba bilecie. Jechać znaczy lecieć. Wracać. Się wróciło.

Posucha, posucha, posucha. Wtedy zaczęło się to, co teraz dało znać o sobie tak dolegliwie! Czyli nic. Jeśli chodzi o dziewczyny, to nic. Czy mogłem przypuszczać, że jeszcze wszystko przede mną? Wszystko najlepsze i najgorsze przede mną? Nie mogłem, wtedy już w nic nie wierzyłem. Ale jechać musiałem. Piłem mniej, więc nawet jakby jakby jakaś, piłaby i tak więcej, bo ja prawe nic. Skoncentrowałem się na wyjeździe. Gdzie jechać, jak jechać? Po co, jeszcze maiłem, jeszcze się z bankami i sądami nie rozliczyłem, jeszcze miałem zarabiać i słać. Ale nie, wtedy gorzej! Teraz raz na jakiś czas zdarzy się kryzysowa narzeczona czy inny w tym stylu ratunek, dobre słowo czy coś, a wtedy ? totalna posucha. Lepiej do tego nie wracać? Z Dorotą piliśmy wszelako. Zdarzały się na kacu poranne południowe kłótnie o ?dzień wczorajszy?. Piliśmy i z pompa i skromnie. A już jak Doro pojechała na trzy miechy do Stanów, ja piłem, znaczy z kolegami, i tutaj raczej problemowo.

A kiedy z Doro w Wawie, to przecież też ja z Justyną. Nie do końca ?moją? ale tak bardzo Dziewczyną. No to była bajka i magia. I na początku Justyny się w ogóle nie piło, bo ciastingi i tam kawa herbata, ale samemu się piło, i jak się zdecydowało po jakimś czasie na pierwsze u niej biesiadowanie, na pierwsze w dom wstąpienie ? to się wcześniej, dla kurażu, nawaliło. I potem tak już zostało. I się piło. Nie mało. I tutaj muszę się ugiąć pod czekającym mnie na krawędzi jaźni ciężarem faktów ? otóż Justyna, kiedy ja odwiedzałem na Czerniakowskiej, co tu dużo mówić, piła dużo, chyba że się mylę, i piła więcej niż ja, ale jednak piła mniej? Często sama kupowała, taksówka, nocny, mieszkanie ? ale mniej. Więcej chciała słuchać, przytulać się i te rzeczy. Ten wyjątek- jak to mówią ? potwierdza tylko regułę. I ta bajka jak wszystkie skończyła się (choć jakoś miała trwać) bo za dużo alkoholu. Mojego. I nie mojego. W ogóle.

Się pojechało i jakoś zaraz poznało Czeszkę Janę i znowu było pod ?tym? względem dobrze, i piła więcej także. No rozrywkowa dziewczyna. Jedyna którą tu opisuje, co nie może zdementować ilości swojego picia. Nie zna języka. Ten jej czeski, te „jesce” „jesce” podczas… Nie wiem Kurczak, czy żyje i gdzie, ale z tego jakże miłego stadka raz że żyją wiem wszystkie i że czasem czytają. Mogą zaprzeczać. Wypierać się, mylić, kluczyć, inną prawdę przedłożyć. Zapierać się, że w ogóle stosowały. Jak ostatnia, o której mowa później. Cóż?

Podczas gdy znałem w Anglii Janę, poznałem też Asie, i jakoś w tym samym terminie postanowiłem odezwać się do Izy. Tak się złożyło. Kiedy lądowałem w Wawie i biegłem do Aśki już byłem pod wpływem, ale ten pierwszy raz w lutym, kiedy dzień wcześniej pożegnała się robotę w ?ciuchach? ? dogoniła mnie pod względem wypitego już szybko, już na Nowym Świecie byliśmy równo „ten tego”, poszliśmy do hotelu gdzie dalej, tam spędziliśmy upojny wieczór, tak się zaczęło. Potem zacząłem przyjeżdżać, i nawet jeśli piłem sam wcześniej więcej, zaraz się zrównywaliśmy, nie powiem, też dziewczyna potrafi. Nie wiem co jest z Izą, próbuje (nieudolnie, no, przynajmniej myślę o tym, że zamierzam, od roku już) się skontaktować, ale widać nie ma szans. Nie dane mi? Iza lubiła, ale z powodu prowadzenia auta, które ruszało z piskiem, drinkowanie było niedozwolone, czasem wykluczone, więc jedynie kiedy zostawała na Solskiera na noc w domu, to wtedy coś razem i ona więcej. O czasach szkolnych nie wspominam, o czasach szkolnych było przy okazji Heleny. Z Izą piliśmy w zadumie i ciszy, to znaczy ja piłem, ona miała ten samochód w ciągłym ruchu. Jednak, tak czy tak, Iza piła więcej.

Sia często piła więcej, często wychodziła sama, i tam łoiła, w domu czasem coś było, lubiła winko z Olą, lubiła winko z Żukowskiem, w ogóle lubiła czasem z tym czy tym spośród znajomych, a tych jej się nazbierało aż nadto, poza tym wychodziła wychodzić lubiła do knajp, a już jak tej Pradze, setki nowych miejsc, nowo otwartych knajp, a jeszcze cyklówki, wyprawy z dziewuchami z pracy, ze znajomymi w Wawra, jeszcze podczas studiów, wiadomo, warszawka, także dużo, często więcej niż ja. O tak. Ale się wypierała! A przecież popijaliśmy z  nonszalancją, z uczuciem, z zachwytem i z powodu wiecznego Się wyczekiwania. Z dezynwolturą chleliśmy.

Ja piłem jak małpa, jak zwierz dziki, jak koń ?a Sia, a wcześniej one, jakby nie, mimo wszystko, a może na przekór i nieświadomie nawet, więcej. Jak piłem tak i się zachowywałem, jak świnia czasem. Charczałem, jęczałem, wyłem, rzęziłem,  krzyczałem na jawie i przez sen! Najbardziej bolało, że na moje ?to przecież normalne po pijaku?, ona: ?jeszcze nikt spośród tych, z którymi spałam, nie wył i mędził tak w nocy przez sen?. Tak, jakby znowu tylu ich było?.

Asia rzuciła mnie z powodu picia. Mojego. Jeden telefon i zakończyła moje stołeczne życie, moje życie erotyczne, moje życie w wielu innych pasmach, o których nie będę wspominał, by nie pokazać, że tracę ducha.

One raczej nie. One grzecznie. Wiadomo, jak się tyle pije, jak się pije więcej ode mnie i jest się w dodatku dziewczyną (najpiękniejszą), no nic, trzeba się kontrolować. Maskować swe picie wdziękiem. Mimo tego, że piły więcej, umiały się zachować, nerwy na wodzy (do czasu), emocje na postronku, klasa, szyk i dobry styl. W końcu najpiękniejsze. Ale więcej, więcej piły?.

Teraz jestem sam i żłopie sam. No, czasem mam towarzystwo. Nie mam kogo posądzić o to, że wali więcej (e, mam?). Jednak z przeszłością jest inaczej, z przeszłością mogę zrobić wszystko, robię.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

0Shares