Kocham Się
W angielskim Gloucester mieszkałem 3 lata. W tym czasie pracując i pijąc wiskey na przemian, oraz przylatując do Polski raz w miesiącu, żeby nie pracować za dużo – odłożyłem tyle pieniędzy, że teraz nic nie muszę. Nie ma konieczności w Warszawie brać pierwszej lepszej pracy telemarketera, bo tylko pracodawcy z tej branży odpowiadają na moje aplikacje. Tyle, czyli nic.
Jest jeszcze stypendium nieformalne edukacyjno – socjalne. Zza wielkiej wody. to wystarcza. to na razie wystarcza.
Postanowiłem się dokształcać. jako formę dokształcania wybieram staże. właśnie byłem na trzech dniach próbnych na stażu w Software Press na Bokserskiej w Warszawie. Piszę o tym, bo widzę, że dalej zapraszają młodych i zdolnych na staże, które są w rzeczywistości mocno bezczelnym waleniem po prąciu. chcę to opisać, bo raz, śmieszne, dwa pouczające, jak to ujął red Żmudzin, signum temporis naszych czasów niedojrzałego agresywnego kapitalizmu, trzy, może ktoś sobie daruje i zaoszczędzi trzy dni pracy za darmo dla zamulonego pseudokapitalisty o moralności i wyglądzie szympansa. Całkiem miłego i pewnie niegłupiego przedstawiciela naczelnych, któremu trochę brakuje jednak do statusu człowieczeństwa. I z powodu braku tej odrobiny jest ten ssak dwukopytny nieszczęśliwy. I odgrywa się na innych. Ale długo tak nie pociągnie.
Historia stażu, a właściwie trzech dni próbnych na bokserskiej w warszawie, bo nie zakwalifikowałem się do tego nieba, kiedy indziej. Teraz idę posłuchać Szopena live.
—————————————————————–
O tym, jak nawet bez odpowiedniej dziennej dawki spożytego sera topionego iść przez życie z podniesioną głową. O tym, jak żyć ze świadomością, że wielu spośród nas to stworzenia bardziej wodne, niż lądowe. I nie oszaleć. O tym, dlaczego plugawimy mleko matek jednych, a błogosławimy innych oraz o tym, o czym nie ma gdzie indziej – to właśnie jest opis tego bloga. Jest taki nie inny, bo nie o niego tu chodzi .”Znowu mi się wydaję, ze powiedziałem coś mądrego…” – powinienem się napić, biorę antybiotyk Omnic 0,4 i ogólnie jest nieźle, chociaż skromnie, więc się wstrzymam.
Odprowadziłem Się do pracy. Odprowadzam się do pracy co dzień. Mam taki komfort, Sia ma taki komfort. mamy taki komfort, bo ja mam w końcu czas. czas mam w końcu, bo przyjeżdżając do Warszawy, miałem właśnie mieć czas. A nie miałem go za wiele, bo niezgodnie z planem szybko znalazłem zajęcie płatne, które mi czas zabierało. Płatne zajęcie, które zabierało czas, nie dawało pieniędzy, za to frustracje, ale też jakąś perwersyjną satysfakcje.
Przyjechałem w kwietniu z Glocester w Anglii, gdzie pracowałem trzy lata jako opiekun obywateli angielskich dobrze płacących za opiekę. Przyjechałem tak na prawdę do Si i po chwilę świętego spokoju. Potrzebowałem zmiany i czasu na refleksje. To mam. Nie miałem i mam. mam Się, mam czas, mam komfort odprowadzania Si do pracy, ona ma komfort, ze jest odprowadzana i bardzo często odbierana- full servis, pełna opieką, obstawa. mam też już garść doświadczeń, którymi obdarzyła mnie krajowa rzeczywistość po powrocie. Kwestie życia, pracy, ludzi, kultury.
po co piszę tego bloga? z cynicznej potrzeby autopromocji, chęcią podzielenia się wiedzą na temat zjawisk paranormalnych, których doświadczam na co dzień (i doświadczałem, pod tym względem nie wiele się zmieniło: upływ czasu i przemieszczanie się moje w przestrzeni nie mają wpływu na zjawiskowość paranorlamną rzeczywistości dokoła).Chce też utrzymywać za sprawą tego medium kontakt z braćmi moimi w wierze. Z tymi co w Radomiu, z tymi co w Londynie, tymi co w Glosta i Warszawie. Z braćmi,z którymi kontakt utraciłem, oraz tymi, z którymi dopiero jakiś feeling złapie. Tymi co wiedzą więcej, i tymi co nic nie wiedzą, bo nie chcą. Teraz zachcą.
zmieniam sens i przeznaczenie tego bloga. On się zmieni. Jak to mówią, zmiany są jeszcze możliwe. Blog nabiera nowego charakteru za sprawą wydarzeń z nieodległej przeszłości, a dokładnie z wczoraj wieczór. Otóż chciałem zasnąć, a nie mogłem. Cierpię na chroniczne, występujące od czasu do czasu, problemy ze snem. Wczoraj miałem atak. Ale zasnąłem. Jednak po chwili obudziłem się. Nie wiem: pięć, dziesięć minut…. Śniłam i się siostra i były szwagier w jakimś podłużnym jasno oświetlonym pomieszczeniu. Oni i mała dziewczynka w tym laboratorium. No i ja. Dziewczyna niosła ogarek świeczkę znicz i przechodząc obok mnie upuściła krople gorącej stearyny na moją głowę. Dlaczego mała dziewczynka górowała nade mną gabarytami, nie wiem. Ja, nic sobie nie robiąc z jej nie zawinionego występku, kroczyłem w najlepsze do światła jasnego na końcu korytarza. Zaniepokoiły mnie głosy i gesty Wojtka i Nataszy: machali rękoma, krzyczeli. Że pali się, żebym uważał. zorientowałem się, że rzeczywiście płonę. jakoś tak z tyłu i z boku. Ale nic nie czułem. Wyszło na to, że gorąca kropla, zapalając mnie, uszkodziła także jakiś nerw, pod czaszką, który wyłączył mi czucie. Płonąłem, ale byłem znieczulony.
obudziłem się ze strachem. bałem się, że ten nic nie znaczący sen na tyle mnie przeraził, że już nie usnę. w tej samej chwili poczułem, jak jakiś mały obiekt wchodzi mi do nosa. Wkładając tam palec, próbowałem utrudnić dalszą drogę w głąb mego ciała temu pajęczakowi. gniotłem palcem nos z zewnątrz, dłubałem nim wewnątrz. Chyba owada ubiłem, bo znów nic nie czułem. Poza dyskomfortem. Że śniłem, że obudziłem się, że zabiłem.
przyznaję: trochę wczoraj wypiłem. Przedwczoraj także. Ok, i dzień wcześniej też. Ale tydzień temu byłem zdrów i wesół jak pszczoła! to, że nie byłem wczoraj w najlepszej formie, nie daje nikomu prawa do ładowania się po nocy do mojego nosa. albo do nieładowania się. daje?
To wydarzenie z wieczora dnia wczorajszego skłoniło mnie do przedefiniowania roli i istoty bloga tego. Teraz będę pisał o swojej drodze, rozpoczętej dwa lata temu. Kogo interesuje w końcu do cholery softwear press robiący w chuja zwyczajnych ludzi, którzy z entuzjazmem i radością idą na dni próbne stażu, a ten okazuje się stosunkiem płciowym, gdzie ty raczej pasywnie, aktem analnym a też oralnym, jak najbardziej. Więc o tym, co się dzieje teraz, nic. Mimo tego, że się dzieje. A dzieje się.
Droga, która rozpoczyna się dwa lata temu, rozpoczyna się jakieś sześć lat wcześniej.
Chałupnicza produkcji osocza i krwi wszystkich grup
Dziś po drodze ze sklepu zauważyłem, że się kurczę. To że tracę na wadzę wiedziałem od jakichś trzech tygodni – odkąd zacząłem bez opamiętanie jeździć na rowerze i często nie dojadać. Kupiłem torpedę i niunie w biurze tak się rozochociły na wieść o mojej mobilności, że wysyłają mnie do najodleglejszych miejsc tej uroczej nadmorskiej trójmiejskiej galaktyki. Odkąd przyjechałem, nie ćwiczę także, więc mięśnie – tak klatki, jak i rąk, karku (z wyjątkiem nóg, te twardnieją) – zanikają. Ubywało mnie więc już od jakiegoś czasu. Dziś jednakowoż zauważyłem, że maleje. Zanik tkanki mięśniowej i spadek wagi zostały teraz uzupełnione o kurczenie się wertykalne. Poznałem to po spodniach. Luźne, ale ładnie kładące się zawsze na butach nogawki dziś szorowały po asfalcie długością jakichś dwóch centymetrów. Kurcze się.
Ważę tylko jedenaście kamieni. Obawiam się pomiarów wzrostu – nigdy nie byłem jeszcze taki krótki.
Poza tym, że zacząłem zanikac, także w moim postępowaniu zaszła pewna niepokojąca zmiana. Na tyle z początku marginalna, że nie do rozpoznania. Detale, powie ktoś. Tak, ale zachowanie moje najwyraźniej daje się we znaki innym, a w końcu nie żyję tu – jak bym chciał – całkowicie sam. Okazuje się, że nie spuszczam wody oraz nie ważę, gdzie sikam, kiedy korzystam z toalety. Zanieczyszczony zlew kuchenny pozostawiam w chaosie. Nie zdejmuję butów po wejściu do domu, choć właścicielka wyraźnie o to prosiła, kiedy wprowadzałem się na Harewood Road; wszyscy pozostali domownicy stosują się do tej zasady bez żadnych obiekcji, ja zapominam. Na noc pozostawiam pozapalane światła. Drogę moją przez pokoje amfilady tego dużego domu znaczą świetlne szlaki; ktoś idzie nocą mym śladem i czyni ciemność, ale fakt jest faktem. Nie zamykam drzwi dopiero co używanej mikrofali; opuszczam swój pokój i pozostawiam włączone radio, które razem z telewizorem gra w najlepsze podczas mojej nieobecności. Potknąwszy się o donicę z kwiatami na podjeździe nie zaprzątam sobie głowy naprawieniem szkody; zbezczeszczone kwiatostany i kopczyki czarnej ziemi trwają przed wjazdem do garażu aż ktoś inny nie przywróci florystycznych dekoracji do ładu.
Mijam domowników – nie dostrzegam ich. Docierają do mnie informacje, że znikam na całe dnie i pojawiam się w mocno zanieczyszczonych butach, których wygląd i charakter umorusania świadczy o tym, że przebywałem w stadninie koni; mieszkańcy sąsiednich pokojów znajdują moją mokrą bieliznę, którą zdejmuje podobno w ich obecności kiedy wracam z plaży (małe wydmy morskiego piasku pozostawiana na dywanie w okolicach co niektórych mebli świadczą o aktywności w okolicach tutejszych klifów). Nie wychodzę całymi dniami z pokoju. Nie golę się i hoduje krogulcze paznokcie.
Te i podobne zmiany w moim zachowaniu następują od mniej więcej dwóch tygodni.
Tak, nigdy przesadnie nie dbałem o porządek, higiena łazienki i kuchni, oraz ta intymna nie spędzały mi snu z powiek
Nakazy i zakazy związane z domowymi zwyczajami zawsze budziły mój sprzeciw; wszelkie chałupnicze konwenanse wywoływały popłoch i lęk; rytualnym kompromisom towarzyszyło uczucie odrazy. Jednak udawało się żyć w zgodzie z tymi i owymi.
Tutaj zachowanie moje wprawia pozostałych mieszkańców w konsternacje, zaczynają się buntować; do moich pozornie otępiałych, na swój sposób wyostrzonych zmysłów dociera przeczucie zbliżającej się rewolucji.
Na początku próbowali do mnie mówić. Najwyraźniej nie słuchałem albo zdawałem się ich interpelacje lekceważyć. Aktualnie ograniczają się do pozostawiania w różnych częściach domu kartek papieru z wiadomościami do mnie.
Kiedy po dłuższej czy krótszej nieobecności wracam do tego domu, który jaki by nie był, stanowi dla mnie cichy azyl oraz daje jakieś poczucie przynależności, znajduje napisane to po polsku, to po angielsku odezwy, napomnienia, wyrazy oburzenia, przypomnienia i listy pełne skrywanego żalu.
„Wojtek, wychodząc wczoraj w nocy nie zamknąłeś wyjściowych drzwi”. „Wojtek, w poniedziałek zapomniałeś pogasić świateł w całej dolnej części domu”. „Wojtek, pozostawiłeś stos brudnych garnków i talerzy w zlewie, do tego odkręciłeś wodę, która lała się godzinami.”. „Wojtek, krótkie przypomnienie, jutro zmiana czasu na wiosenny.”. „Wojtek, dzwonili z pracy – nie było cię trzy dni, będą kary pieniężne”. „Wojtek, w zmywarce do naczyń znaleźliśmy martwą mewę, wiesz cos o tym?”. Wojtek, z łazienki zniknął cały zapas papieru toaletowego…” itp. Itd.
Małemu ujdzie na sucho…
——————————————————————-
Jak nas widzę? Na przykład jadących bulwarem nadmorskim na rowerach jedno obok drugiego, trzymających się za ręce a okolica nie jest zbyt przeludniona, natomiast morze zaczyna się burzyć. Czy w tej kawiarence: jeden stolik w jedynym rogu tego narożnego lokali – tuż za nim lada mała tam słodycze ciasta ekspres do kawy i pani w białym fartuchu, która przyjaźnie jest cała nasza bo sytuacja to my i tylko my…Albo też u mnie w pokoiku na łóżku oczekujących momentu aż któreś z nas zacznie delikatnie dawać do zrozumienia, wysyłać sygnały, że przyszedł czas na pieszczotę. Sex z Tobą… łóżko skrzypi. Przeszkadza nam to specjalnie wieczorem, ale i nad ranem, kiedy zupełnie cicho w całej chałupie, wiec wstaniemy. Długo złączeni twarzą w twarz, zorientowawszy się, że oto opcje zostały wyczerpane, odwrócisz się; oprzesz rękoma o wysokie dość łóżko (grube warstwy pokaźnych wygodnych materacy) i zgięta będziesz czekać, aż ja z tyłu kładąc się na tobie stojącej na mocno rozszerzonych już nogach, dotykając rękami co wrażliwszych części Twego ciała, z własnych ud tworzę podporę dla Twoich, wchodzę w ciebie dość łatwo i palcami lewej dłoni pieszczę mocno wilgotną i chętną część cipki. Tak znajomy już smak, geografia jej podatności…
Natomiast piersi podwieszone nad pachnącą seksem pościelą tworzą doskonałe stożki o wierzchołkach mocno zaznaczonych stwardniałymi z podniecenia sutkami… widzę tylko owal Twych pleców z wyraźną linią kręgosłupa, szyje, zakrytą częściowo prze włosy, coraz bardziej mokre, zwilgotniałe brawurą wyuzdania, czasem fragment profilu, kiedy obracasz głowę w spazmie rozkoszy, to w tę, to w drugą stroną, i w dół, kiedy wchodzę w Ciebie z tyłu głęboko, rytmicznie.
Kiedy w kontekście pragnień niespełnień tutejszych seksualnych myślę o Tobie, miewam wizje Twoich rozłożonych pode mną przede mną długich pięknych nóg – jest to obraz tak mocny i dojmujący, że aż symboliczny. Jak sam akt, znak, pojęcie ”rozłożenia” nóg, tak atrakcyjny i podniecający gdy chodzi o Ciebie i o mnie, tak przerażający i śmiertelnie niebezpieczny, kiedy wizja do tyczy potencjalnej sytuacji, w której ukochana osoba czyni ten gest dla kogoś innego, zapraszając do spółkowania. Uchowaj nas Boże…
Wszystko pachnie seksem, nawet sztuce w livung roomie i najnowsza rezolucja NATO.
Chce Ciebie pode mną z rozłożonymi nogami, mówiącą ”no chodź”, „no chodź już, jeszcze, jeszcze (może być po polsku, choć po czesku brzmi rewelacyjnie) tak…”
Zielińscy: Bez żadnych ambicji kulturalnych, najmniejszych pretensji w kwestiach pozycji towarzyskiej, bez roszczeń co do współczesnych osiągnięć i wiedzy w zakresie rozwoju duchowego człowieka – Zielińscy są jacy są i dzięki temu są kochani i tak ludzcy, jak tylko można. Są ze sobą tak mocno, a dziecko w drodze tylko ich umacnia. Zawsze tworzyli jedność, monolit, teraz ta rodzina gra już jak najlepiej nastrojony instrument, zdolny jednakowoż do niedyspozycji, ekscesów, wrażliwy, łatwy w strojeniu, ale i podatny na czynniki zewnętrzne, mogące zachwiać kruchą równowagę jego wysublimowanego brzmienia.
Nie wiem czy byli by zadowoleni z takiej ich oceny, ale na szczęście dziewoy blog nie jest jeszcze tak popularny, żeby przez przypadek… Zresztą, czy któreś kiedykolwiek czytało w ogóle bloga…?
Pięknie się Rafał potrafi upić po miesiącach charówki, pomieszkiwania w pracy i wyrzeczeń. Natychmiast po przyjeździe stał się moim czworonożnym kolegą. Przypomina mi ta postawa jakieś postacie hrabalowskie, poczciwych prostych mieszkańców małych czeskich miasteczek, co znajdują szczęście radość i spełnienie w upojeniu alkoholowym, pełnym przygód i baśniowych wizji.
Pięknie się Benia nim opiekuje, kiedy zaczyna być czworonożny: ganiąc go i wymyślając mu, narzekając i złorzecząc na przesadę w spożyciu, jednak prowadzając, podtrzymując na duchu i za łachy, dodając sił dobrym też słowem i ciepłem, umiejętnością obrócenia „zwałki” w żart, w kaprys, w incydent.
Rafał, ojciec piję kawę. (wersja dla małego Grzesia, który słyszy dużo w tej kwestii) Podczas tych trzech dni pił bardzo dużo kawy, po której czasem nie czuł się najlepiej, nie wyglądał dobrze. Kawa to w rzeczywistości Cava – winny nasto procentowy napój alkoholowy, bąbelkowe, musujące wino, smaczne podobno i walące po bani, kiedy pite jako napój główny, smakowany prosto z butelki od śniadania do kolacji, długi łyk za długim łykiem podczas spacerów, posiłków, postojów, wizyt. Dużo kawy.
———————————————————-
Wczoraj były goździki a dziś tulipany. Chleją wodę z wazonu i rozpustnie rozkładają blado różowe kwiatostany nad gołe obrusy, półnagie maty i wygłodniałe misy.
Pochłaniam codziennie talerz płatków z mlekiem przy tych świeżych kwiatach na kuchennym stole i nie nabieram przekonania, że to jakaś sielanka. Nabieram wiele różnych przekonań – najczęściej to zalążki ciężkich paranoj; hoduje je przez jakiś czas po czym oglądam naturalną śmieć będącą wynikiem specyfiki cyklu narodzin i zgonów, kolejnych „faz”. Łańcuch paranoidalny, cztery pory schizy, zapętlona strzała czasu.
Nie ma roweru, problem. Nie ma komputera, to znaczy jest jeden mocno usterkowy, a drugiego nie ma – problem. Jest rower, niby jeździ, niby lepiej, a całe pole do popisu zmartwień. Są dwa komputery, z początku był piękny problem z obydwoma: nie działał internet w żadnym, nerwy, łapanie bezprzewodowo dostępnych nie chronionych sieci – próby rejestracji na modemie Wandy, nieudane, dzień za dniem, nerwy, przerwa w pisaniu, przerwa w spokoju, przerwa w kontaktach, przerwa w szczęce – ale dwa komputery. Teraz są dwa, oba działają, oba dobrze, na obu można – nie wiadomo za który się złapać.
Rower się zepsuje. Wiem to. Po drodze, „w polu”, na trasie, na ulicy, podczas dojazdu do pracy, daleko, zepsuje się całkiem, nie do naprawy – co zrobię? Widzę te katastrofę i nie cieszy mnie jej rychłe nadejście.
Na początku nie było pieniędzy. W ogóle. Był z tym spory problem. Jak się pojawiły to od razu na tyle za mało ich, że problem jeszcze donioślejszy.
Deszcz jakoś mocno nie pada co utwierdza mnie w przekonaniu, że jak zacznie, a zacznie, to będzie lal mocno prze miesiąc. A ja na rowerze. Rower mocno usterkowy. Hamulce, śrubki, błotniki, światła – wszystko na dobre słowo. Osłona łańcucha już odpadła, łańcuch pożera nogawki nieroztropnie fruwające w dolnych rejestrach spodni. Błotniki nakolne uwalniają się z uścisków śrubo nakrętkowych powolnie ale sukcesywnie. Oswobodzą się niebawem całkiem i odpadną. Czoło siodełka opuszcza się w dół czym sprawia mi nie wygodne. Ten dyskomfort nie pozwala zachowywać się na drodze godnie jak rasowy kolaż – pewnie sprawnie i szybko. Wpycha mnie to wszystko w rasowe amatorstwo, co w jakimś sensie mi nawet pasuje. Gram turystę. A może raczej zrośniętego z rowerem mieszczucha niespiesznego; lekceważącego technikę na rzecz beztroskiego przemieszczania się wehikułem awaryjnym ale stylowym. Jadę jak mogę powoli i jedną ręką. Wyprostowany całkiem albo częściowo. Wyścigowo pochylam się rzadko i niechętnie. Pod niebezpieczniejsze swą pochyłością wzniesienia rower pcham. Pomniejsze stromizny pokonuje już bez problemów. Jakieś rozwój jakiś progres jakaś kondycja. Niebawem w deszczowy dzień rower stanie w ruinie na środku zatłoczonej samochodami drogi a ja nie będę miał pieniędzy, czego świadomość – gdyby nie możliwość spisania jej strumienia równolegle na dwa komputery i wysłania do Ciebie – zabiłaby mnie.
Walczę z chęcią nie kupowania biletów ponieważ są one notorycznie nie sprawdzane. A kosztują suma sumarum i nie suma nie sumarum nawet, bo pojedynczo – nie mało. Pokusa więc spora. Ja wiem, że dzięki temu, ze ja kupuję, że inni kupują, że się tu w ogóle kupuje nietanie bilety, pociągi kursujące po kraju to pierwsza klasa wszystkich klas. Przyjeżdżają na czas. Są czyste i schludne. Ciepłe i przyjemne. Sieć połączeń jak na medal i szybkość częstotliwość połączeń wyśmienita. Nie dwa składy na dobę jadące 3 godziny na trasie między dwoma miastami oddalonymi od siebie o 100 kilometrów – jak relacja Radom Warszawa PKP, inaczej.
Konduktorom tu nie chce się chyba łazić. Przyzwyczaili się, że wszyscy kupują. Bo raczej wszyscy kupują. Nie ma co ryzykować. Kara za nieposiadanie biletu może odstraszyć. Ale nie wszystkich…
Ja mam pokusę nie kupić, choć z raz. Cały jeden tydzień i kilka dni później jeździłem z Bournemouth do Poole i zawsze z biletem. I raz tylko sprawdził gość. W drodze powrotnej. Kupuje się zawsze powrotny, nawet nie wiele drożej, niż pojedynczy. 4 funty. I tak prawie co dzień.
Zdaje sobie sprawę, że gdym nie kupował, inni by nie kupowali, mało kto by kupował, bo nikt nie sprawdza, mniej by pieniędzy do tej firmy kolejowej szło, standardy by się obniżały, na mniej by firmę było stać, pociągi by jeździły rzadziej, zimne, brudne, nie było by przyjemnych doradców na peronach, informacji, wygody, przyjemności, dupa.
Jednak powinni sprawdzać. Chyba że ta cała ta sprawa opiera się na zaufaniu. Wtedy tak, jak najbardziej, tak! Umawiamy się: my jeździmy jak należy i przewozimy na medal, ty kupujesz bilety i nie pytasz, wtedy tak, ok, tak. Wszystko gra. Tyle że jednak nie…Tyle że pokusa jest. Co z sytuacja, kiedy mi brakuje na żarcie, mam jechać do biura, wiem, że nikt mi nie sprawdzi biletu, który ja kupie za ostatnie grosze, co wtedy? Zła pokusa, nie chce takich wycieczek, nie dla mnie takie szalone możliwości.
I pokusiło mnie i nie kupiłem i nie złapali mnie, bo nie chodzili.
Jakbym kupił, byłoby nie dobrze. Z ceny roweru sprzedający mops nie spuścił. W niedziele dałem mu dychę i dziś musiałem dodać pięćdziesiąt. A chciałem żebyśmy się zgodzili na 40. Nie zadziałało. Nie było miejsca na targowanie. Załatwił mnie argumentem, że gdy wpadłem po raz pierwszy w niedzielę i wyraziłem chęć zakupu, z automatu jakby dał mi rabat. Dla niedzielnego gościa niby. Rower powinien kosztować 75. mam się więc cieszyć, że płacę 60.
Mops obiecał też zabezpieczenie. Jakieś pęto na koło, line, sznur, łańcuch, zamek, kłódkę. Kupiłem rower, wydałem ostatnie pieniądze, zapomniałem o łańcuchu, odjechałem na rowerze, ładnym i jadącym, ale bez możliwości spięcia go zaparkowanego gdziekolwiek kiedykolwiek. Wróciłem po godzinie (lux się jeździ na dwóch kołkach) i zapytałem – mops na to, że jak dla mnie, ma z pod lady zapięcie zabezpieczenie zamek za 8 funtów. Ręce mi opadły, bo myślałem, że dostanę w cenie roweru, ale nic nie powiedziałem i kupiłem. Załatwił mnie po raz drugi.
W niedziele też zrobiłem średnie zakupy w Tesco. Wydałem 15 funciaków. Bilet autobusowy w Poole, ten do biura, ten nie do niekupienia, bo u kierowcy, nie tani bilet, plus zakupy, plus rower, plus łańcuch na rower – wydatki te pochłonęły całą pożyczkę z firmy oraz moje oszczędności, pieniądze jeszcze z Polski. Gdybym kupił bilet na pociąg byłbym minus dwa funty szterlingi. Bo kosztuje ta przyjemność 4. A mi właśnie zostało 2. Amen.
———————————————–
Spał bym, jak nigdy… Tylko we śnie mogę być tak z tobą jak bym chciał. Ale przecież miewam i inne sny, a i rzeczywistość jest tu teraz tam gdzie idę nie wiem – różna, raz całkiem ciekawa i gładka, innym razem, chropowata, bagnista, przerażająca. Skąd te ucieczki wycieczki w sen?
A tej nocy nie spałem dobrze. Pierwszy chyba raz na angielskiej ziemi. Nie wiem dla jakiej przyczyny. Może ta małą berlinerka zjedzona późnym wieczorem po powrocie z Recreation Road? Czyżby ona? Zazwyczaj staram się nie jeść wieczorem; wczoraj jednak nie mogłem oprzeć się pokusie. Tym bardziej, że parówa niesiona była już w torbie jako prowiant do pracy – nie zjadłem, bo poczęstowali smacznym obiadem tam – ziemniaczki mięsa sałatka a na dokładne ciastko i pudding. Ale kiedy wróciłem, wyjmowałem żeby schować na powrót do lodówki, poczułem chęć pochłonięcia kanapki i tego cienkiego pęcina kiełbasianego. Zjadłem i było lux. Nie spałem za to, znaczy długo w sen nie zapadałem, sen miałem raczej niespokojny, obudziłem się dość późno, zmęczony. To się wcześniej nie zdarzało. A może to zmęczenie rowerowe spowodowało kłopoty? Może wysiłek fizyczny ponad normę? Nie wiem… Dziś idę do Dennisa Burdena na popołudniową zmianę oraz sleeipna i tam się okaże, czy już wróciłem do dawnej kondycji i zasypiam ja dziecko, czy się może podmęcze…
W Tesco wrzuciłem dziesięciofuntowy banknot nie tam gdzie potrzeba. Znaczy do samoobsługowej kasy maszyny. Nie w tą dziurę. Wiem, pisałem mówiłem, że ma tylko dwa funty – sztafaż rzeczywistości albo jak kto woli – przesada mała. Miałem dwanaście, ale dwa lepiej brzmi. Jak zwykle kiedy mam niewiele zakupów płacę w maszynie. Tym razem urządzenie wydało mi się podejrzane (jakaś taśma klejąca w miejscu, gdzie jedna kieszeń, jakieś naklejki gdzie indziej). Zeskanowałem wszystkie puszki i pakunki i oznajmiłem, że to koniec, będę płacił. Maszyna grzecznie, że ok, ja do deponowania kasy. Nie bierze! W jednej kieszeni nie bierze, w drugie nie bierze, w końcu dycha wpadła do środka ale bez żadnego rezultatu. Zawołałem po pomoc. Przyszedł gość rozkręcił robota i wyjął dychę którą wrzuciłem tam, gdzie nie trzeba. Ale ludzie oczekujący, sprzedawcy, jacyś wydali nie się przymuleni, nie zareagowali jak bym chciał, na wesoło, tylko spoglądali, odwracali głowy, nadąsani przyglądali się. Chwilę to trwało ale się skończyło i z radością żwawym krokiem pomaszerowałem z powrotem do dom. Moje pierwsze zakupy to były po przyjedzie. Pierwsze? A skąd miałem kurtkę… chwile chwilę… a no przy okazji kiedyś nabyłem… drogą kupna, też w tesco, ale w innym – w Tower Park, gdzie biura: czekałem na autobus i postanowiłem wejść. Kusiła mnie przeciwdeszczówka fajna za piątaka, ale nie mogłem sobie na nią pozwolić. Dziś byłem tam też, miałem kaskę, ale nie pamiętałem – mózg. Mózg!
No nie mogę się nacieszyć i jestem pod wielkim wrażeniem telewizji tu: tak od osiemnastej do późnego wieczora same ciekawe poważne zrobione na wesoło ale mocno edukacyjne i dramaturgicznie pierwsza klasa programy. Publicystyka, konkursy, dokumenty – najwyższa półka, żadna kaszana, same perły. O ciekawych sprawach dla ludzi lubiących rozerwać się yintelektualnie. Programy, które są formami skończonymi, nie powiem, że doskonałymi, ale jak każde dzieło, są dopracowane, są przemyślane, są po coś i są w określonej formie, pożądanej, by pełnić swą role, by mówić, by opowiadać, uczyć, pokazywać. To co może tylko interesować oświeconego człowieka: sztuka, kultura, cywilizacja, przyroda, świat, miasto, ludzie, zwierzęta – programy poświęcone konkretnym sprawom pokazujące w szerszym kontekście, podkreślające złożoność, piękno i różnorodność tego fascynującego świata, problemy i kwestie ważne i znaczące, pokazane za pomocą fenomenalnych zdjęć, ujęć, filmów, scenariusze oskarowe, produkty najwyższej jakości, które, a jak! – cały świat z roku na rok kupuje za wielkie pieniądze i cały świat ogląda, ale wyrywkowo, jako smaczne przerwy w nudnym przaśnym prowincjonalnym taniej pulpie codziennej ramówki. Rodzynki, a tu delicja ze kabanosem. Wersal. Tort. Lekko, ale z powerem, ciekawie, z uśmiechem, i wciągającym rzetelnym komentarzem.
——————————–
Tłumaczenie komuś w biurze, na czym polega sprawa z Mercusem:
Tu nie chodzi o strach przed fizyczną napaścią, agresją, tu chodzi bardziej o świadomość, o ewidentne poczucie, że coś jest cholernie nie tak, a jest nie tak i jest ta świadomość, bo widzisz dorosłego faceta, podobnego do wielu innych których znasz, widziałeś, poznałeś, możesz sobie wyobrazić, grających w piłkę, jadących pociągiem, kopiących doły czy piszących wiersz, faceta mieszkającego w niedużym, ale jak wiele innych zwykłym domu z kilkoma pokojami, z living roomem, z łazienką, z pięterkiem, z telewizorkiem i sprzęcikiem hifi, faceta, który stoi i patrzy na ciebie i otaczający świat wydawałoby się normalnie, faceta który ma na sobie „niebieski garniturek” , jak kaftan bezpieczeństwa krępujący blue suit, uniemożliwiający mu zdejmowanie z siebie kolejnych warstw ciuchów, aż do nagości, faceta, który bez garniturka ściąga spodnie do samego dołu patrząc ci w oczy, faceta, który silne masywne ręce zgina wzdłuż tułowia niosąc złączone dłonie do twarzy, wkładając palce do budzi i ssąc je, faceta, który mówi tylko mami, dadi i koko, wysokim skrzeczącym głosem. Wiadomo, że Marcus w pewnym momencie rzuci się na ciebie i złapie za poły koszuli, swetra, podkoszulka, będzie ciągnął w dół jednocześnie drapiąc po twarzy i ciągnąc za włosy. To, co masz zrobić, to pozwolić się zaciągnąć na podłogę i tam czekać na poluzowanie uchwytu i wyzwolenie z uścisku. Twoja reakcja to bronić się, unikać razów, ale w taki sposób, żeby nie denerwować Marcusa. Znaczy należy złapać go za kłykcie nadgarstki ręce i nie pozwolić rozerwać ubrania na tobie na strzępy, złapać, trzymać, unikać ciosów zadrapań i zdjęcia skalpu, zejść do parteru i tam mówiąc do Markusa zrównoważonym aksamitnym głosem, uspokoić go. Wtedy on puści i zostanie przez chwilę na podłodze, odprężony. Później należy włączyć mu płytę z piosenkami dla dzieci, które ubóstwia i które relaksują go także.
Marcus ma dużą głowę (tak jak lubi Gierczak) i czuprynę która tę głowę powiększa wizualnie. Czuprynę z jasnych kręconych włosów. Jak putto, jak aniołek. Tylko ten wyraz twarzy: bezradność, i złość i zagubienie. Mami, dadi, kokoko.
Te rowery. Najpierw wychodziłem z przekonania, że rower się przyda jak nic. Szybciej, wygodniej, lepiej. Chodzenie, choć dostojne i godne – nie sprawdza się gdy trzeba iść daleko i wracać, gdy chodzi o obowiązki, nie przyjemność czy rekreacje. Więc rower, ale nie ma pieniędzy. Są rowery, nie ma pieniędzy. Widziałem rowery nowe i używane, zastanawiałem się już jaki wybrać, kiedy będą pieniądze. Bo wiedziałem, że będą pieniądze. Okazało się, że są szybciej niż myślałem. Zaliczka na rower, żeby miał łatwiej dotrzeć gdzieś dalej w Bournemouth. Jaki rower, jaki rower. Nowy nie wchodzi raczej w grę. Takiej kasy nie mam, mam na używany. Ale jaki. Widziałem ładne damki (ale męskie takie, męskie, no…) widziałem szosowe rowery ładne, z kołami dużymi wąskimi oponami, ramą jak należy. Widziałem wreszcie wiele górali ładniejszych i brzydszych – może być i góral. Ale kolor, przerzutki, światłą, odblaski, koła kierownice ramy – jak co wybierać, jest w czym, czy jest podług czego? Znam się, chuja się znam.
Więc mając kasę na rower postanowiłem roweru nie kupować. Szedłem w niedziele do Dennisa na zmianę i co zobaczyłem -otwarty jak na złość sklep z rowerami używanymi. Po drodze. W niedziele. I był ładny niebieski rower przypominający mi moja gazele w Boskop w Holandii. Nie wiem co mnie podkusiło, co się przypomniało, znaczy wiem, ale wstyd. Chyba tylko kolor podobny. Ładny szafirowy niebieski. No i jak to z takimi rowerami. Prosta rama, kierownica, duże, ale nie za duże koła, szprychy, tak, są szprychy, kurwa, dzwonek jest? nie wiem. Jest dynamo, nawet się załączyło jak jechałem, ciężko koła jak cholera biorą – ale coś świeci z przodu. Ok. jest odblask z tyłu, może jestem bezpieczny. Dwa hamulce przy kierownicy – nawet trochę hamują
Mam rower. Nie mam pieniędzy, i z tą pracą wariują. Pisać mi zostało tylko.
——————————————–
Co z bieganiem, co z kawiarenką? Tyle razy do Ciebie mówię chodząc po ulicach czy zajmując się czymś innym w tutejszych rejonach – nie nadążyłbym notować… A w pamięci nosze tylko niektóre wspólne byty zmyślone.
Dziś na stole świeże goździki, tu nie ma wątpliwości. Goździk jest goździk i krokusem nie będzie. Ani pelargonią.
Dlatego, że ta praca taka a nie inna, co dzień nowy pacjent, inny klient. Porównania nasuwają się same. Martin mówi do siebie, szybkimi krótkimi sentencjami komunikuje co i jak. Niezrozumiałe toto, a przynajmniej trudne do rozszyfrowania. Spuszcza wodę bezpośrednio po wejściu do toalety, znaczy zanim zacznie sikać, potem czasem też. Lubi futbol, siedzi dużo w swoim fotelu naprzeciwko telewizora, w który rzadko patrzy, nawet jak ten gra, bo często nie gra, bo opiekunowie lubią grać, że nie spędzają swoich zmian z Martinem na oglądaniu TV, tylko na bardziej wartościowych twórczych wyrafinowanych aktywnościach. Siedzi Martin w fotelu, z nogą porządnie na nogę, podparty pod brodę, zamyślony niby, duży, znaczy przybrało mu się na wadze. Odpowiada zaczepiony zapytany „jak jest, ok.?” – yes. Ale bez przekonania raczej.
Natomiast Dennis zbyt często grzebie sobie w dupie. Zanurza palec wyciągniętej wyprostowanej do kibla ręki i bada coś w stojącej na dnie muszli wodzie. Jeden młody drugi stary. Jeden z brodą drugi miś. Jeden kocha higienę i różne kąpiele drugi stroni od toalety, no chyba że trzeba oddać mocz, czy „nurkować” w kiblu. Martin buja się w fotelu z beztroskim wyrazem twarzy, Dennis zamiera na krześle w bezruchu z facjatą pełną zacięcia i złości.
Martin w ciągłym niespokojnym miarowym ruchu, buja się, wyciąga rękę do twarzy, dotyka jej w mgnieniu oka, cofa, kiedy chce mu się siku informuje sam siebie i innych wokół szybkim „toilet!” i już leci. Ok. Martin? – Martin odpowiada cichym smutnym zrezygnowanym – „yes…”
„Co do nas Asiu, poza wszystkim co mamy dla siebie i z nas, ja chce jeszcze jednego” – pomyślałem raz i postanowiłem napisać i napisałem w zeszycie. Chyba już to mówiłem, ale leży mi to na sercu i nie dam rady jak nie powiem, czy i jak zrobimy to zależy od nas, ok.? chce żebyśmy raz na jakiś czas wyszli do ludzi i wśród nich pokazali im i sobie najbardziej jak nam ze sobą dobrze, jak się rozumiemy (bo chyba się rozumiemy, a jeśli nie, to najwyższe czas żebyśmy się zaczęli dobrze zrozumieć, żebyśmy się z każdym dniem coraz lepiej rozumieli kochali ufali) Oczywiście w to będzie czasem włączony alkohol, nie wiem jak mocno i jak wiele i do jakiego stopnia. Chce żebyśmy i te przeszkodę pokonali i nie zamierzam stawiać się tu w roli ofiary, które czegoś nie może, nie zamierzam też udawać, że nie ma problemu. Chce żebyśmy naszą wspólną miłością pomogli mi przezwyciężyć złe nawyki a nam dali okazje do cieszenia się naszą miłością nie tylko w czterech ścianach i nie tylko jako obcy ludzie innym obcym ludziom na ulicach. Chce żebyśmy raz na jakiś czas wyszli do znajomych, zatańczyli( przynajmniej spróbowali) i cieszyli się sobą przy innych, z innymi, budowali więzi społeczne, byli towarzyscy itp. Itd.
Dopóki tego nie przezwyciężymy, nie spróbujemy, nie wypracujemy – nie wiem czy będę do końca spełniony i szczęśliwy w związku. Pomyśl! Razem możemy wszystko, możemy i lepiej jeszcze cieszyć się sobą, możemy pomóc mnie? Pomożecie?
A czytałem historie życia Dennisa. Urodził się gdzieś, żył jako dziecko trochę z rodziną, potem w jednym ośrodku, w następnym, szkoła, ośrodek, zakład. I tak do późnego wieku dojrzałego. Potem około 20 lat przerwy, nikt nie wie, gdzie był i co robił. Pojawił się na nowo w latach dziewięćdziesiątych. Firma, która zajmuje się nim teraz, tyle o nim wie. Jego życiorys jest częściowy. Z dużą luką.
Nie biegam, bo dużo jeżdżę rowerem. Kawiarenka jest taka na rogu Christchurchstreet. Jak ją mijam, widzę nas przy jednym jedynym w niej stoliku z widokiem na dwie ulice. Siedzimy i milczymy. Ładnie milczymy, nie ma akurat o czym mówić. Wszystko jest jasne, cieszymy się sobą i światem.
————————————-
Polak był, Polaka nie ma…. Podczas pierwszego dnia treningu wszedł lekko spóźniony i został rozpoznany jako Piter. Brakowało tylko jednego kursanta, czekaliśmy na niego, baba stwierdziła po wejściu gościa: ty musisz być Piter. Tak. Tak, wyglądasz całkiem jak Piter. Piter potwierdził, że jest Piter, w takie słowa i z takim akcentem, że pomyślałem, iż jest albo Słowakiem, albo Litwinem, albo Białorusinem albo lepiej jeszcze – Ukraińcem. Ze raczej nie jest Piotrkiem z Ciechanowa, ani Peterem z Blackpool. Wyglądał jak taki wschodni bardziej. Kiedy ja się przedstawiałem jakiś czas później, opowiadając o swoich doświadczeniach i tym, co mnie tu przyniosło, powstały małe kontrowersje co do mojego imienia. Woytek, Woitekk, Woojteek? Piter otrząsnął się w tym momencie z letargu, w którym trwał do tej pory i który jak się okaże będzie mu towarzyszył do końca i głośno gdzieś w środek sali w przestrzeń w świat jak zaklęcie wypalił dwa razy: Wojtek, Wojtek. Jakby chciał podkreślić oczywistość tej frazy i rozwiać wszelkie wątpliwości. Mnie to wystarczyło, uwierzyłem że tak mam na imię i ze to nic złego. Co do innych, w znakomitej większości rodowitych wyspiarzy – nie mam pewności.
Piter opowiada, że pierwszego dnia kiedy przyjechał na wyspy (ja w niedzielę, on w poniedziałek) zadzwoniła do niego dziewczyna z Polski i poinformowała go, że oto jest w ciąży. I ona i on twierdzą zgodnie, że dziecko jest jego. Tu wszystko jest jasne. W ogóle nie jest jasne, co robić. Co robić? – pyta Piter sam siebie i mnie na papierosie i czy na lunchu. Wracać, czy zostać? Co robić? Piter nie wie i Piter nie wraca. Piter mieszka w Poole w miejscu, które wybrała za niego firma i bardzo mu się tam niepodobna,. Dużo ludzi i syf. Tak to Piter mi opisuje. Ja mówię: zmień. On mówi: chyba zmienię. Piter trzy już razy proponował piwo, zapraszał nawet, grzecznie ale stanowczo odmawiałem zgodnie z postanowieniem moim. Postanowienie: „nie poić konia”.
Podczas tygodnia treningów Piter jara jak smok na przerwach, a ja, unikając jak śmierci samotności, szukam towarzystwa. Uciekam przed tubylcami zwłaszcza młodymi – tak się swobodnie lekko porozumiewają między sobą, że moja indolencja językowa nijak tam nie pasuje. Idę więc za Piterem i spacerujemy, on pali, ja słucham, zagaduje. Codziennie w porze lunchowej idziemy do KFC i tam spożywamy posiłek, gadając. Gadamy więcej i poznajemy się. Piter jest z Warszawy z Pragi, tam ma dziewczynę, która do całkiem niedawna nie była w ciąży i tam Piter ma nagraną pracę w DHL za dwa tysiące złotych, ale nie wie, czy się zdecydować. Pitetr dużo pali a wieczorami popija piwko z kolesiami z miejsca zamieszkania, pije z innymi mieszkańcami nie lubianego domu i te seanse towarzysko alkoholowe czynią w jego oczach sytuacje jako tako akceptowalną.
Po zakończeniu zajęć, żeby nie stać na zimnie i na deszczu, czekając na autobus M6 który się spóźnia idziemy na małe zakupy do pobliskiego Tesco. Ja kupuje coś do żarcia, Piter piwa w puszce. Ja wędlinę ser żółty sałatkę, Piter cztery Stelle, sześć Fostersów. Potem ja wracam do chaty w wsadzam to do lodówki, Piter wypija swoje piwa z nowymi znajomymi. Z pogawędek na papierosie dowiedziałem się, że Piter był tu już raz i teraz wrócił. Pracował i żył tu w okolicy całkiem niedawno. Zaciągając się kolejną szlugą Piter w oszczędnych ale z łatwością wypowiadanych słowach opowiada to o dziewczynie, to o pracy, to o swoich planach. Ślą mu właśnie skuter. Piter będzie jeździł na skuterze. Nie rower, nie samochód – skuter. Piter jest mniej więcej w moim wieku, siwiejący i lekko przygarbiony nosi się skromnie i bez smaku wyrazu, jakieś adidasy, jakieś całkiem nowe tanie jeansy, jakaś kapota niebieska. Ma duży pochylony nie orli, bardziej tapirzy nos. Krótkie włosy bez fryzury i wąskie usta. Śmieje się za to obszernie roztworzonym otworem gębowym ukazując nie zepsute całkiem zęby.
W piątek Piter nie zaczekał na mnie w przerwie lunchowej. Widziałem, wychodząc z budynku, jak oddala się ulicą w dół, szybko, w pospiechu, literalnie -biegnie w stronę centrum handlowego. Na wyżerkę poszedłem więc sam. Spotkałem Pitera w KFC przy tym samym stoliku, przy który zwykliśmy jadać. Zamówiłem Singera i frytki, przysiadłem się i zapytałem dlaczego nie poczekał. Czy miał jakiś specjalny szczególny powód? Miał. Odpowiedział, że tak miał, bo biega, znaczy będzie biegać, znaczy w ogóle bieg jest dobry, więc nie szedł tu dziś, tylko biegł. „ bo ja biegam!” „ będę biegał” „jak mam gdzieś iść, biegnę” „ w warszawie biegałem” „biegał będę tu” „trzeba dbać o kondycje, szczególnie tu, w Anglii”. „zdrowy tryb życia”. Wyszliśmy, Piter nie pobiegł, tylko szedł, palił i opowiadał, jak to wczoraj wypił niecałą butelkę whiskey z anglikiem, który okazał się nawet całkiem spoko.
Piter chciał numer ode mnie. Dałem, ale jakoś miałem wyłączony telefon więc nie dał on mi zawrotnego tradycyjnego szczura, żeby sprawdzić, czy ok., i dać mi możliwość zapisania jego numeru. Skończyły się szkolenia nie ma więc Pitera.
—————————————————————————–
Schodziłem wczoraj nogi. Wracając prze tereny zielone i rekreacyjne, boiska, pola, trawniki, rozległe łąki, połacie zieloności, na których młodzież i nie tylko młodzież uprawiała sporty i nie tylko sporty – odbywały się tam co najmniej dwa mecze piłki nożnej na pełnowymiarowych stadionach z wielkimi bramkami, kilka grupek innych amatorów ruchu grała z innymi przyrządami, ogólnie atmosfera hołdu zdrowemu trybowi życia i dzień na powietrzu, myślałem, zastanawiałem się, jakby to powiedzieć. Jak powiedzieć, że nóg nie czuję, tyle łaziłem? I dont feel my legs? I Am all my legs? I have walked my legs out? Nie wiem, jest kilka pewnie sposobów, ale ja kombinuję, jak myśl polską przełożyć najdokładniej na język angielski, a to nie o to chodzi, nie o to chodzi….
Wspomnienie z treningu. Taka scena: przed zajęciami, jednak wszyscy już na miejscach. No, prawie wszyscy, Piter przyszły biegacz spóźnia się. Piter spóźnia się codziennie i usprawiedliwiam go przed jakoś nie specjalnie przychylnymi mu słuchaczami ty, że on jeszcze cięgle w inne strefie czasowej żyje. Przyjechał przedwczoraj, mówię, jeszcze się nie przestawił. English native spikerzy konwersują na ten i tamten, bliższy i dalszy temat. Dyskusja dotyka kwestii filmów. Ktoś wymienia jeden tytuł, ktoś inny, drugi, ktoś rzuca, że czarny łabędź, dziewczyna koło mnie rozentuzjazmowana zagaduje w ten deseń. Pyta, czy ktokolwiek wie, o co w tym filmie chodziło, bo ona nie wie, i je się to nie podoba, film jej się nie podoba, ona się z tym źle czuje, o co chodziło, dlaczego, co jest nie tak? Inni przyłączają się do tego chóru potępieńczego, że czarny łabędź jest dziwny i nie wiadomo o co chodzi przez co film jest nie wart dyskusji, nie wart oglądania, nie wart całego zamieszania, jak w okól niego powstało. Jeden młody konsyliacyjnie nastawiony koleś mówi, ale to był thriller, w dodatku psychologiczny. Mówi to w sposób, jakby film usprawiedliwiał. Mówi to, jakby wiedział, że inni tego potrzebują. Wie o co camone. To wyjaśnienie zadowala wszystkich. Dziewczyna koło mnie odetchnęła z ulgą: jak thriller, i w dodatku psychologiczny, to ok. Czarny łabędź może być, jak thriller psychologiczny, to nawet dobry, to podobał się, to ona jest zachwycona, wspaniały film…. Ta potrzeba uporządkowania, nazwania doznać…
Ładnie gadają, ale gadają i gadają….
Często jestem głodny – to niesłychane! Nie dojadam, każda porządna persona by mnie przywróciła do pionu, nie dojadać? Toż tak nie można… ale nie dlatego chodzę głodny, bo nie mam jedzenia czy pieniędzy na nie, na szczęście jeszcze jakie takie mam, ale dlatego, że nie mam timingu, nie złapałem jeszcze rytmu, nie ma rutyny – zjem, nagle wyjdę gdzieś pójdę pojadę i w środku jakieś czynności daleko od chaty łapie mnie głód.. a nie mam metody na głoda, znaczy mam, mam snickersy zawsze przy sobie, znaczy sztukę zawsze w torbie, ale to starcza tylko na jakieś pól godziny do godziny…. Nie kupuje na mieście „take away” czy innych „fish and cheps”, bo jednak spięcie, nie ta kultura, nie zwykłem dokupować dojadać na ulicach w mieście, i oszczędność, oszczędność…
Co miało być dalej? Nie wiem…. Poczekamy.
Nic nie łapie w kwestii komunikacji miejskiej. Wydaje mi się to zagadka nie do rozwikłania, co więcej, nawet jeśli jakimś cudem znajdę odpowiedź na pytanie, co gdzie i o jakich godzinach jeździ, będą to informacje całkiem bezużyteczne, ponieważ czas spędzony potem na wyszukiwaniu przystanków, czekaniu na odpowiednie autobusy, przejazdy, przesiadki, nerwówka, poszukiwania dobrego miejsca na wysiadkę, tropienie domu wreszcie, ten czas byłby niewspółmiernie dłuższy od tego, jaki poświęcę na godzinny nawet spacer – dalej nie chadzam. Mam wrażenie, że autobusów są tysiące i wszystkie operuję wszędzie –znaczy pajęczyna połączeń doskonale szczelna, ale….Ale są inne autobusy, bo jest ich bezlik. Wszystkie kolory i wszystkie litery, a litery jeszcze z małymi literkami, z numerami, bo ich samych nie starcza przecież. Inne autobusy, jakiś dodatkowe, jakieś rzadkie, jakieś obce i w dalsze miejsca się udające. Więc trzeba wybrać, pójść, wejść, pojechać, przesiąść się, pytać, pytać, pytać i albo się dojedzie, albo nie. I jeszcze to kosztuje, to kosztuje…
—————————-
Bournemouth, Christchurch i Poole to jakby Gdynia, Gdańsk i Sopot. Podoba mi się to porównanie, zawsze będę mógł powiedzieć, że żyłem w trójmieście. Działam więc w trójmieście ale ograniczam się dom jednej dzielnicy – co za heroizm! Podobno jest strona WWW na której znalazłbym trasę dojazdu autobusu z miejsca A do miejsca B. Podobno. Mam dwie mapy wymienionych miast (razem, łącznie), jeden plan miasta (trójmiasta) rozkładany arkusz połączeń autobusowych wydanych chyba przez ratusz. Chyba, i chyba nic z tego nie rozumiem. Znaczy w kwestii komunikacji miejskiej. Raz zrażony, boje się do tych pomocy nawet zaglądać. Nosze je wszystkie jednak ze sobą, w torbie, do wglądu, jako dowód wyraz swojej dobrej woli, starań.
Cisza. Cichy dom. Szołochow zza ściany pracuje po nocach, we dnie – sypia. Dziewczyn też nie ma. Właścicielka jak zwykle o tej porze poza domem. Cisza.
Żeby chociaż radio.
Żeby chociaż radio… W Gloucester radio towarzyszyło mi całe dnie, na dobre i na złe. W czasach łagodnej równowagi pogrywało melodyjnie w tle. Podczas dni trudnych i niezdrowych było zgrzytem szczęśliwej beztroskiej części ludzkości i wyrzutem sumienia, jednak rzeczywistym i niezależnym ode mnie światem, i za to mu była chwała. Były dni, kiedy słuchać się nie dało, nie akceptowało się żadnych bodźców zewnętrznych, się samemu było jednym wielkim upierdliwym bodźcem wewnętrznym.
Jest radio na dole, ale kiedy mam okazje się zapytać, czy mogę przytulić, jest akurat pora telewizyjna, więc odpuszczam i oglądam flog it, albo university challange. Do południa mogło by brzęczeć radio. Ale mogłoby i nie brzęczeć, jak nie brzęczy, tylko co wtedy? No wiec radyjko. Odpaliłem swoje małe z półki kupione kiedyś w lesie. Pamiętasz? Taksówka została zawezwana w ostępy leśne mało dostępne i wysłana do najbliższej osady ludzkiej gdzie jest jakiś handel by zakupiła radyjko. Potrzeba była ta sama – by brzęczało. Chciało nam się też muzyki, w końcu cholernie kulturalni z nas ludzie. Nawet podczas naszej kilkuletniej (daj nam Panie Boże całe długie życia w zdrowiu!) ze dwa trzy razy rozmawialiśmy o teatrze! To radyjko teraz gra na biurku stojąc koło komputera zadaje muzykę i pogadanki popołudniowe ale nie łapie kanałów wiec jestem na pierwszym lepszym gdzie coś słychać. A mam przecież swoje BBC Radio2. Może złapie kiedyś gdzieś na czymś. Koło radyjka, notesik – nie używany tu jakoś. Co mam zapisać, zapamiętuję, może dlatego, że nie wiele tego do zapisania, więc i do zapamiętania jest. Koło notesiku, wiesz, tego z grzbietem z kółeczek drucianych, tego co mu wypadają kartki, tego, co zapisywałem łażąc po Warszawie różne ciekawostki, tematy na opowiadania, zdania, złote ukradzione myśli. Obok to coś z moim zdjęciem imieniem nazwiskiem co się przypina żeby było wiadomo, ze ja to ja i co robię. Że z Care Division. W plastyku do przypięcia na klacie albo gdzie tylko da się. O, teraz w radio Twój Kings of Lion. Obok papiery i papiery i papiery. Gazeta. Darmowa, z pociągu, Metro. Dalej papiery i papiery i papiery. Potem dyplomy, certyfikaty – nosiłem przez tydzień na treningi i narzekałem, że nikt się nimi nie interesuje. Wyjąłem z torby i porzuciłem na biurku. Leżą na blacie. Wczoraj podczas wizyty w biurze okazało się, że bardzo tam chcą je zobaczyć. I NVQ którego Rafał mi pięknie nie przysyła. Ale biurko prima sort! Białe, z blatem jak należy, mobilnym profilowanym, mogę nie tylko pisać dzieła, ale i działa kreślić – architektoniczne projekty! Lampa do niego, do biurka przytwierdzona specjalna, z lewej strony żeby se nie zasłaniać chyba że się jest mańkutem. Szufladki od frontu – w szufladkach papiery papiery papiery.
Był święty Walenty ale minął. Wiem jednak, że jestem kochany, i o to chodzi, i o to chodzi.
————————————————–
Wróciłem do Anglii i tu spędzę święta. Ale pies srał święta. Ważne, że kiedy tu wracam, to wjeżdżam raz do innego kraju, dwa do innego domu, trzy do roboty i wszystkimi związanymi z nią aferami, cztery, a cztery i pięć to sześć – wracam do książki: tam wszyscy moi aktualnie znajomi (nie lada kurwa towarzystwo: jedna księżna, jeden kapitan, jeden duke, jedna wysoko urodzona majętna laska, cieszących się szlacheckimi korzeniami dwaj adoratorzy księżnej, poeta, śpiewak, przestępca światowej klasy i szyku, werbowana z szemranego towarzystwa załoga, która zdradza) miedzy tymi twardymi akurat i kiczowatymi bordowymi okładkami miejsca w których bywam (aktualnie pokład statku turystyczno eksploracyjnego, batyskaf i wyspy Azory.) Tam najwięcej przeżywam, tamtymi lękami żyje, radościami się cieszę.
Ostatni dziesięciodniowy pobyt w Nadwiślańskim wiele wniósł. Po pierwsze był niejako milowym krokiem do kolejnego powrotu z wyspy do Warszawy. Po drugie mocno formalnie zmienił mój status zawodowy. Po trzecie czaiłem się podczas niego na obserwacje i przemyślenia, które dały by asumpt do jakichś głębszych przemyśleń czy wiekopomnych wniosków. Zaobserwowałem dużo. Wniosków jak na lekarstwo. Wiekopomnych w ogóle. Przemyślenia jak to z przemyśleniami, pewnie były, ale się zmyły.
Dusza moja, ta z poetyckimi inklinacjami, lotna zwiewna i namiętna, ta dusza pamięta obrazy. Pamięta widzialne zdarzenia, momenty intensywnych w warstwie wizualnej przedstawień. Pamięta stado gołębi, które wzbiło się w zachmurzone niebo nad Placem Konstytucji i pofrunęło wzdłuż Marszałkowskiej w stronę centrum. Akurat siedziałem przy oknie w tramwaju osiemnaście co pędził w tym kierunku a ptaki zdecydowały się utrzymywać to samo tępo, także jeszcze przy Hożej, dobre paręset metrów dalej, lecieliśmy synchronicznie, z tym że ja po płaskim, one falowały. Stado wystartowało z poziomu chodnika i od razu wzbiło się do wysokości kamienicznych mansard. Potem, utrzymując tę samą prędkość obniżały swój lot, to wznosiły się mijając gzymsy znaczące piętra budynków. Co raz jeden albo dwa wystrzelały do przodu. Przed szereg. Indywidualnie.
Albo te białe kartki papieru na klatce na Ateńskiej. Rozsypane wolno na podłodze. Jakby potwierdzająca teorie chaosu kartonowa perforacja podłogi. Lśniąco białe. Tak że jakieś czterdzieści minut przed świtem one jedyne były prawdziwą białością tego budzącego się dnia, który wyprzedziły stadnie. Szedłem i byłem przekonany, że stąpając po szlaku z kartek znajdę drogę. Jak gra komputerowa. Oczywistością było, że rozrzucone tam znaczą trasę która ma mnie bezpiecznie doprowadzić z piętra do wyjścia na parterze. Na zewnątrz mrok, w środku sztuczne żółte światło trzystu watowej żarówki odbitej od olejami malowanych mdłych letnich ścian.
—————————–
Czasem, nad ranem, jeszcze w łóżku, tak jestem podniecony wizjami lepszej przyszłości i okrągłymi planami na najbliższe miesiące, że zaczynam z tego entuzjazmu podśpiewywać. Wygląda to niebezpiecznie. Otóż kładę się wtedy głową w dół, na płask całkiem, twarz w ciśnięta w wypełnione zapomnianymi snami zgniecione poduszki, ręce wzdłuż ciała i lecę. Nucę mrucząc patriotyczne pieśni. Zrazu cichu, potem coraz głośniej, w końcu na cały regulator. Wkoło bębny werble fanfary trąby, marsze i defilady, kombatanci i rocznice nierozstrzygniętych potyczek. Muzyka gra a ja śpiewam jak Lara Fabian i Andrea Bocelli w jednym. Wstaje szybko, musze coś zrobić, przecież to nienormalne. Wtedy pomaga pisanie.
Mam, jeśli mogę – radę: chodzi o Twoje kochana z ludźmi (ze mną) spory. Lek może na stany w które popadasz w wyniku czyjeś (mojej) niedelikatności. W rozmowie ze mną na poważne tematy (alkohol) – ja swoje, ty swoje. Ja wpadam w słowotok i żelaznymi argumentami często nie do zbicia, bo jestem sprawnych mówcą, przekonuje cię do moich racji. Ty, przytłoczona tymi racjami i moją pewności siebie, bezwzględnością, zaczynasz się gubić, tracisz grunt, czujesz się atakowana upokorzona bezsilna. Ja gadam w najlepsze, nie słucham Ciebie w ogóle, a jak słucham, od razu odsądzam co słyszę od czci i wiary, neguję. Czujesz się niezrozumiana. Ja bronie swoich tez w amoku i tłumaczę się, precyzuje swoje myśli. Nie ma w tym miejsca dla Ciebie. Wpadasz w rozpacz. W płacz.
Boje się, że tak jest też czasem, kiedy spierasz się, będziesz się spierać z innymi ludźmi (mama). Ludzie są okrutni, mają swoje racje, nie patyczkują się, by ich bronić. Są niedelikatni. Racje innych są zazwyczaj nie do pogodzenia z naszymi. A może by tak…. Na pewno tak: kiedy w dyskusji, sporze, kłótni widzisz, że twoje argumenty są bezceremonialnie odpierane, że ktoś, wykładając swoje, rani Cię, nie rozumiejąc najwyraźniej i zrozumieć nie chcąc, zmierza do punktu, w którym będziesz przegrana, pokonana, upokorzona, kiedy czujesz, że za wiele nie ugrasz, bo ktoś egoistycznie zapatrzony tylko w siebie i swoje argumenty, wtedy odpuść! W porę wycofaj się. Zrezygnuj, bo to nie ma sensu. W odpowiednim momencie, nie za późno, powiedz: „ok., koniec, ja mam swoje racje, ty swoje, nie dogadamy się. Szanuje twoje zdanie, swojego nie zmieniam. Masz prawo robić i myśleć co chcesz, jednak ja się z tym nie zgadzam.”
Nie wolno dać się zapuścić w kozi róg, gdzie tylko poczucie bezsilności, rozpacz, płacz. Kiedy inni twierdzą, że wiedzą lepiej, nie ma sensu ich przekonywanie. Pewnie mają racje. Broniąc swoich praw i wykładając swoje mądrości ludzie będą zadawać ciosy i ranić. Możemy tego unikać. Masz prawo nie brać udziału w takich przedstawieniach. Mamy swoje rozumy, ale i swoje wrażliwości. Ty kochana łatwo urażona, zraniona, dotknięta popadasz w rozpacz i bezradna i wydajesz się pokonana. Nie bierz w tym udziału. Jebać…
Chciałbym żebyś broniła swojego zdania, szanowała odmienne, ucinała jednak dyskusje kiedy dochodzi do punktu, kiedy zaczynają padać ciosy poniżej pasa. Kiedy czujesz, że nie wytrzymasz emocjonalnie. Łatwo jest wpaść w rozpacz. Trudno potem odbudować dobre samopoczucie i pewność siebie, potrzebną w zapasach ze światem.
I jeśli mogę: zadawaj sobie małe zadania, małe cele. Realizuj je, spełniaj się – wielką radość to daje i jak mocno buduje poczucie wartości.
Zjadłem parówkę pięć dni po terminie ważności. Nie śmierdziała, ale i nie smakowała dobrze, idę na zakupy, chcę wziąć gazetę, magazyn co go widziałem parę dni temu: rzecz o fotografii. Może i dla amatorów, poczytam. A na rynku miejsce tylko dla profesjonalistów…
– Się wymądrzył: Twój przewodnik duchowy z duszą na ramieniu. Doradca finansowy z egzekucją komorniczą na majątku, którego nie ma. Nauczyciel bez wykształcenia. Nieporadny emocjonalnie ekspert od uczuciowości
————————————————-
Łysy mówi, że jego ojciec też czasem grzeje. Nie tak jak sąsiad ojca, ale zdarza mu się. – Czekaj synu musze wejść do sklepu, kupić i walnąć setę dla równowagi, ok.? – Ok. mówi Łysy i się zastanawia, jak to też wszyscy piją i każdy inaczej, na swój sposób. Pije więc Łysy, pije ojciec Łysego, pije sąsiad.
Że sąsiad pije to jedno. Istota w tym, że sąsiad ma zawsze parę flaszek pokitrane. Chowa przed kobitą a też na specjalne okazje. Na wszelki wypadek. Wypadek, zazwyczaj wszelki jest codziennie. Sąsiad pije dzień w dzień. Mieszka przy Homton street na Camden Town niedaleko stacji metra Chale Farm. W domu swojej kobity, jak i on lata temu rozwiedzionej. Znaleźli się w tej metropolii, dogadali, mają dom, wynajmują tam pokoje. Podnajmującymi są najczęściej rodacy, stąd się wie jak się sprawy mają.
Sąsiad pracuje, owszem, na budowie, nie przeszkadza mu to jednak napierdalać równo. – Byłem tam cztery razy. – Mówi Łysy oburzony. – Co go nie widziałem, najebany w sztok.
Kobita wie, że sąsiad pije. Jak ma nie wiedzieć. Jednak zwalcza tę jego pasje jak tylko może. Jej bronią bywa niewyparzony język, terroryzm werbalny czy też upierdliwość. Ciche dni a też groźby. Bitwa trwa. Czasem on jest górą, innym razem ona. Największa porażka sąsiada i jednocześnie najjaśniejsza wiktoria kobity jest wtedy, kiedy ona znajdzie drogocenną flaszkę. I ostentacyjnie wyleje tak miłą sercu sąsiada zawartość do kibla albo innego zlewu.
Więc kobita czasem butelkę znajdzie, zrobi awanturę. Wykrywając skarb i pozbawiając sąsiada oręża kobita odnosi tryumf. Dla niej to tak mniej więcej wygląda, dla niej jest to tak proste. Ale nie dla niego. Ona nie wie jak się sprawy mają. Widziane z jego pokrętnej perspektywy mają się zgoła inaczej. Ona nie wie jak to wszystko działa. Dla niej to jest flaszka tu czy tam znaleziona raz dwa razy w miesiącu. Dla niego – cały system.
Sąsiad ma co najmniej trzy butelki w trzech różnych miejscach posesji, którą z kobitą zamieszkuje. Przy czym każda pojedyncza armata nie spoczywa w jednym i tym samy miejscu sekundy dłużej, niż tego wymaga dobro sprawy. Pod łóżkiem od ściany, pod materacem od głowy, w szafie w kącie pudełka po odkurzaczu, w wazonie, za firanką, między butelkami z detergentami, położona na górze regału, wciśnięta w pudełko po lodach w zamrażalniku, za donicą, w koszu na brudną bieliznę, pod wanną, w living roomie za kotarą, w kosmetyczce, na parapecie za oknem, między żebrami kaloryfera, w świeżej złożonej pościeli, w żyrandolu, zamrożona w folii w lodówce, w szufladzie biurka – butelki są wszędzie, ale i nie ma ich nigdzie. Bo cyrkulują. Bo są opróżniane z morderczą konsekwencją i systematycznością. Butelki krążą po domu i ulegają wymianie. Raz wykryta skrytka jest spalona przez jakieś dwa tygodnie, po czym – kiedy za pomocą przeróżnych wyrafinowanych manewrów uwaga kobity skupiona jest na innych fragmentach domu oraz częściach ciała sąsiada – wraca do systemu, zawsze jednak z jej powrotowi do obiegu towarzyszy jakieś, trywialne nawet, symboliczne, ale znaczące urozmaicenie, mająca wprowadzić zamęt w percepcji kobity zmiana w aranżacji przestrzeni. Płyny więc cyrkulują nieustannie po całej chacie. Ich przemieszczeniom rządzą zasady i prawa produkowane spontanicznie przez hyper wydajny w tej kwestii umysł sąsiada. Sąsiad rozmieszcza swoje atrybuty tak, że kobita – podejrzewająca już spisek, kobita na tropie, wkraczająca do akcji – nie jest w stanie nic znaleźć. Choć liczba skrytek jest w oczywisty sposób limitowana, alkoholu jakoś nigdy nie ma tam, gdzie go kiedyś znalazła. Szukać tam, gdzie akurat jest – nie przyjdzie jej do głowy. Ona posiada rysowość normalnej, średnio inteligentnej wykonujące proste prace kobiety, która przegląda pisma kobiece i rozmawia z sąsiadkami na temat polityki emigracyjnej rządu jej królewskiej mości; on wykształcił mózg spiskowca, konspiratora, agenta i przemytnika w jednym.
Coś takiego powiedział właśnie Łysy, kiedy dziś zadzwonił. Zaproponował żebyśmy poszli na mecz. On łazi na to jego Chelsea ze dwa razy w miesiącu, co znacząco uszczupla jego – jak sam to określa – kieszonkowe. Meczom towarzyszą płyny. Razem uszczuplają poważnie. Może za jakiejś dwa tygodnie pójdziemy razem na mecz z Tottenhamem.
———————————————
Nad samym już ranem przyśniły mi się masowe ukrzyżowania. Polaków zgromadzonych w wielkiej sali gimnastycznej krzyżowali Niemcy, a jakże. Egzekucje nadzorowała pani od matematyki z Liceum Plastycznego w Radomiu. (nazwiska nie pamiętam, nie wiedziałem też, że dysponuje ona zdolnościami odpowiednimi dla przeprowadzenia takich :”akcji”.)
Oczywiście wiedziałem, że ucieknę, że uniknę śmierci czy też innego obciachu. Ludzie oczekiwali na „koniec” zrezygnowani, żałośni, pogodzeni z losem. Niemcy mieli wszystko doskonale zorganizowane, pilnowali, pani od matematyki dobrze wykonywała swą robotę wskazując miejsca, organizując sprzęt, ustawiając straże. Mieliśmy zawisnąć na bardzo prowizorycznych krzyżach, skleconych z byle czego krzyżykach. Były one zawczasu przytwierdzone do pleców ofiar. Ja jeszcze swojego nie miałem, może dlatego, że jakoś z boku zawsze, z tyłu… a może za sprawą znajomości z nauczycielką, jednak wiedziałem, że musze uciekać. I że uda mi się.
Godzina egzekucji nadeszła, ruszyło się, zapanowało jakieś z jednej strony odprężenie (po godzinach oczekiwania na te chwilę w skrajnym napięciu), małe zamieszanie, ja już leżałem w płytkim piaszczystym dołku w ziemi poza salą, ukryty za niskim wzniesieniem, starałem się uniknąć wzroku strażników, oraz pani nauczycielki, czujnej, podejrzliwej, bystrej. Zaraz miałem uciec do pobliskiego lasu. To było przesądzone.
Przy całej absurdalności tego snu, przy całej jego fantastyczności… Był groźny i dramatyczny, niemieccy żołnierze byli niemieckimi żołnierzami „z epoki”. Wojna. To się wiedziało, to się czuło. Skąd?
Skąd we mnie tyle tej okupacji? Dlaczego II Wojna Światowa mieszka we mnie po pańsku i śni mi się z częstotliwością godną lepszej sprawy? Urodziłem się 30 lat po wojnie. W dojrzałość, jeśli kiedykolwiek wszedłem naprawdę, to przeszło pół wieku po tych wydarzeniach. A śnię o nich, widzę je, jakbym to przeżył. Jakbym powalczył w okupowanej stolicy, zwolniony z gułagu wstąpił w szeregi polskiej armii na wschodzie, jednocześnie przez Ruminie, Węgry, Francje poleciał na zachód jeszcze w 1940; jakbym opalał członki w Iraku i Syrii, czekając niemieckich dywizji pancernych, jakbym stawiał czoła bolszewikom po 17 września, bronił Westerplatte, latał nad Anglią w legendarnej powietrznej formacji, jakbym był w lasach z Hubalem, dwa lata unikał Niemców i Ukraińców na wschodzie, zdobywał Monte Cassino, lądował w Normandii, wyzwalał Berlin, kurwa, życia nie starczy. Tym bardziej życia bujanego pół wieku później.
Indoktrynowany za młodu? Zaprogramowany? Praniem mózgu zdeterminowany na myślenie tymi kategoriami? Należałem do sekty wyznawców żywej pamięci o II Wojnie?
Odpowiedź jest raczej oczywista: książki, telewizja…
Baczyński z Gajcym zorali moje poletko swego czasu. Brandys z Dygatem też się po tej łące nie raz z werwą przejechali. Echa Kosińskiego I Białoszewskiego dudnią w tej podatnej na głuche stukoty bani. Pruszyński, Jasnorzewska i Gombrowicz swoje powiedzieli. Nie wspominając o kulcie historii: Szare Szeregi, wszystkie Zośki i Kamienie Na Szaniec, Pamiętniki z Powstania, bitwy, powstania, konspiracje – ukłuły i bąbel po żądle jeszcze nie przysechł. A telewizja? To też… Kapitan, kurwa, Klos. Czterej pancerni. Jan Serce. Polskie Drogi. Pętle i kanały.
Człowiek tym, co mu się śni? Jak nie pijany ojciec to druga światowa! Czasem tylko gadające ryby, włóczęgi po polach i lasach, kolory, zapachy, smaki. Często, w okresach rozpasania – balangi… teraz, gdy uskuteczniam żywot świętego: patriotyzm, patos, przetrwanie. Z tego tylko człowiek ulepiony? Z tego błota?
————————————————-
Nie pracuję z kobietami. Takie zasadny. Nie będę się nad tematem rozwodził, nadmienię tylko, że kobiety – owszem – pracują z mężczyznami. Mówiąc praca, mam na myśli personal care: kąpiel, zmiana pieluch, higiena intymna, ubieranie. Podobno były nadużycia…
Pracuję, jest środa. Akurat jest jedna dama, którą należy szybko doprowadzić do porządku. A nas trzech chłopa, Grieg, Alan i ja. I nic nie robimy. Jedna z opiekunek wbiegła do livingu i zaaferowanym głosem pełnym desperacji pyta, czy ktoś nie zaprowadziłby Kate do pokoju, bo ta – umorusana, zmoczona, rozgogolona, w amoku – wymaga najpewniej natychmiastowej interwencji. Carerka obrzuciła następnie obszerne wnętrze powłóczystym spojrzeniem i znalazłszy tam tylko nas trzech: zrelaksowanych i dyskutujących o pogodzie i sporcie nie przemęczonych dżentelmenów – wyszła. Zaraz ktoś przez nią zawezwany wkroczył do akcji, pacjentkę wyłowił ze szpon chaosu i nieporządku i zabrał do pokoju, by zadać personal care i doprowadzić do ładu. My, faceci, dalej doznawaliśmy uroków nic nierobienia. Pochwaliłem wtedy na głos zasadę zakazu pracy mężczyzn z kobietami, powiedziałem głośno, jako komentarz do podobnej uwagi Alana – „bless roules”. Błogosławione zasadny; nigdy, ale to przenigdy podobna kwestia nie przeszła by mi przez gardło wcześniej, a ni w polskim, ani w żadnym innym języku, który znam, a znam aż dwa. Wzięło mnie to.
Przez jakieś dwadzieścia minut do pół godziny cieszyłaś się płytą Cd ode mnie. Otóż wyobraź sobie: jestem na zakupach dla Unitu Delphwood Dorset w Poole i już na początku, przemierzając pierwsze metry sześcienne kubatury wielkiej Asdy w tamtych okolicach natknąłem się na kosz pełen płyt. Pogrzebałem machinalnie i zorientowałem się, że jest pewna różnorodność, nawet tania duża różnorodność. Płyty z muzyką. Góra muzy. Kosz krążków. Podczas tego rzutu okiem zagłębiłem rękę. Moja tajwańska towarzyszka sklepowych wojaży rozczytywała listę zakupów, ja grzebałem w koszu. Podczas jednego z grzebnięć w ręku została mi płyta Duffy – odwróciłem ją, tytuły w większości nie mówiły mi nic, jeden dwa mówiły, że to jedna z pierwszych jej płyt, ale już z tych głośnych, może ta najgłośniejsza, a może składanka, dwa trzy przeboje, w tym mersie, srersi. Dla Si! – pomyślałem. Nie wiele myśląc wrzuciłem płytę do koszyka w którym później już lądowały tylko produkty dla unitu. I myślałem o niej dużo. I o tobie oczywiście. Czy Ci się spodoba. Jaki masz stosunek do Duffy. (osobiście ja z Duffy jeszcze nie miałem) Czy lubisz, co myślisz, czy zaakceptujesz? Wiedziałem, że sama idea prezentu, sama płyta jako podarunek, że sam gest bardzo ci się spodoba. I to mnie cieszyło. I to było dobre. Ale może wybrać co innego? Bardziej godnego? Czy nie za szybko, czy nie za na „odwal się”? Gest ładny, ale czy jest sens? A jak nie lubisz baby i okaże się, że nie dość że nie znam twoich gustów to jeszcze ich nie wyczuwam nawet i kupuje barachło nic nie warte? Wystraszyłem się, że wyjdę na idiotę – codzienność. Ale jeszcze nie zrezygnowałem. Jeszcze cieszyłem się cieniami uniesień wspólnych i domniemanych interakcji. A może wrócić do kosza i pogrzebać gruntowniej? Może znajdę na prawdę jaką perłę wartościową przebojową dla Ciebie?
Mocno się cieszyłem z tej płyty i na Twoją radość. Całe pół godziny bez mała się cieszyłem. Tak się cieszyłem, że aż się zacząłem martwić i zastanawiać, czy czasem nie oddać. Z różnych względów, uwierz, wątpliwości rodziły się z każdym centymetrem kilometrów pokonywanych w supersamie. Nie będę ich teraz przywoływał, nadmienię jedynie, że jedną z ważniejszych była ta, że poza niewątpliwymi walorami wokalnymi, Duffy to postać o statusie gwiazdy tymczasowej, sezonowej, przemijającej, a przecież my, co ja mówię my, ja się nie znam, ty się znasz, przecież Ty – masz płyty, słuchasz, zbierasz, gromadzisz, mówisz o nich i lubisz raczej tych „większych”, ponadczasowych, „coś” znaczących w muzyce w ogóle, cenisz sobie zjawiska, przełomy, mega gwiazdy, więc co Duffy? Duffy powędrowała na pobocze, dosłownie, na brzeg taśmy po której sunęły spożywcze sprawunki dla Ceedersów. Nie bez znaczenia był też oczywiście czynnik finansowy. Płyta kosztowała całe pięć funtów. Litr paliwa albo dwa bilety autobusowe tudzież paczka szlug a też dwa piwa: nie prowadzę, nie jeżdżę komunikacją miejską, nie palę i nie pije – dlaczego nie kupiłem? na co zaoszczędziłem? Sknera. Kupiłem paczkę gum i – jakby dla zmazania win – wytłumaczyłem się kasjerce, że oto zdecydowałem się na płytę, a potem zdecydowałem się jej nie kupować. Wiec tylko gumy. Gumy – powiedziała.
Dość słabo znam samego siebie. Czuje się zupełnie bezradny próbując przewidzieć swoją reakcje na jutrzejsze ogłoszenie wyników prac komisji rozpatrującej projekty z programu „Zostań w Polsce swoim Szefem”. (ale gładkie zdania, powinno być: nie wiem, kurwa, czy nie zdębieje na wieść, że przyznali kasę, i nie wiem, czy nie zapłacze, kiedy się dowiem, że nie ma fajerwerków.) Jeśli mój biznes plan zostanie doceniony i będę wśród 22 osób, którym przyznana zostanie dotacja – na pewno poczuje zadowolenie. Ale jeśli nie? Czy wielkie będzie moje rozczarowanie? Przecież zdaje sobie sporawe, że pojęcia o biznesie nie mam żadnego, że pomysł na firmę fotograficzną wymyślony był na poczekaniu, naprędce, na potrzeby projektu, nigdy wcześniej poważnie o tym nie myślałem, wiem, że nie zawarłem tam zbyt wielu prawdziwych i istotnych danych – raczej improwizowałem i pisałem, by napisać; starałem się stworzyć przekonywujący dokument, napisać dobry tekst. Jednak było to moje pierwsze literackie doświadczenie jeśli chodzi o gatunek – biznesplan. Ale czy inni postąpili lepiej? Czy inne pomysły i inne biznes plany są aż tak profesjonalnie i rzetelnie napisane? Czy do tego stopnia, że zostanie odrzucony, będzie zdyskwalifikowany?
Zdecydowałem się na pobyt w Anglii – tu chce pozapieprzać i odłożyć trochę kasy, mam swoje małe potrzeby, chcę mieć flotę na pierwsze miesiące życia z Tobą, kiedy wrócę. Czy jeśli mnie wybiorą nie przeszkodzi mi to w realizacji tych planów? Co bardziej cenie: możliwość pracy tu w Bournemouth i perspektywę powrotu z gotówka czy powrót niebawem i wejście w kompletnie nieznane arkany biznesu bez przygotowania i bez oszczędności wystarczających? Czy w razie czego jestem gotowy zabrać się za te fotografie, czy jestem – co za tym może pójść – gotowy znieść świadomość, w razie porażki, że nie jestem ani stworzony do biznesu, ani wyposażony w niezbędne zdolności, ani nie posiadam wystarczającej wiedzy? Może lepiej się tego nie dowiedzieć, nie dostać dotacji i dalej pracować tu by zacząć po woli szukać etatu tam… Ale przecież wiem, że dałbym rade – a jaka radość czerpałbym przypuszczalnie z pracy z aparatem!
I kwestia prestiżu. Że sam, że biznes własny, że na swoim, że sam sobie pan i władca – że profesjonalizm. Mniejszy lub większy, ale być musi. Ze rzemiosło! Że sztuka! No chciałbym dostać te szanse, nie chciałbym? Inna rzecz: prawdopodobnie dotacja zmusiła by mnie, a może lepiej – przyspieszyłaby mój powrót, co znaczyłoby nasze ponowne życie razem, a to chyba czynnik decydujący. Wiec będę zawiedziony srogo… Ale będę musiał sobie z tym szybko poradzić! Praca rower życie – trzeba będzie zachowywać się jak gdyby nigdy nic, żyć dalej, działać i cierpliwie czekać na kolejny rzeczywisty już przełom. Pić z żalu nie zacznę, bo nigdy nie piłem z żalu czy bezradności, raczej by celebrować i przekraczać kolejne granicę, piłem, bo taki styl życia prowadziłem, bo to było do pewnego czasu ciekawe i piękne; teraz prowadzę inny, mam nadzieje, że tak zostanie, teraz picie jest już inne, teraz go nie ma, ale jak się pojawi, nie będzie nigdy takie samo, musi być dojrzalsze, nie ma siły, ale tyle już o piciu…
Dodam tylko, że chciałbym żebyś zrozumiała i uwierzyła mi, że ja nie chce powrotu do poprzedniego życia, ale nie chce postrzegany być jako niepełnosprawny, jako ktoś, kto sobie nie poradzi, jeśli zdecyduje się żyć jak inni i pić – oczywiście nieporównywalnie rzadziej i ostrożniej – jak inni. Dam rade! Z dotacją czy bez. O, i w tym kontekście kwestia dotacji blednie, czy staje się wyraźniejsza? Bo jeśli dostane, pewność siebie moja wzrośnie, co może prowadzić wzrostu powagi i szacunku do siebie, łatwiej odmawiać, ale też do lekceważenia zagrożenia, bo będę już taki ważny i z pieniędzmi, wybrany…. Nic tylko celebrować.
Bez dotacji posiedzę tu rok i zarobię wystarczająco dużo kasy, żeby odpocząć z Tobą w Wawie i zabrać się za szukanie jakiegoś zajęcia. Bez pośpiechu. Prawo jazdy, samochód, jakieś małe wakacje. Z dotacja będę o czterdzieści koła bardziej zamożniejszy już teraz (no, poczekajmy, nawet jak przyznają, jeszcze nic nie wiadomo, tsunami, wstrząsy, padaczki itd itp – trzeba się wstrzymać do momentu, jak przeleją kasę na konto, a nawet dłużej, kolejny rok, kiedy firma utrzyma się na rynku i nie trzeba będzie kasy zwracać). Z dotacją uznam, że jakieś szczęście mnie spotkało. Ze jakieś zasługi zostały docenione. Ale czy na pewno szczęście? Czy zasłużyłem? czy mam prawo brać te pieniądze, skoro do końca nie jestem przekonany do samego biznesu, nie wiem, czy chce zmieniać swoje życie w ten sposób, czy chce zarabiać na obsłudze wesel i spotkań biznesowych (te ostatnie jakoś mnie bardziej kręcą – pieniądze, nowoczesność, inny świat, nie przaśność wielskość polskość, która objawiała się będzie na ślubach).
———————————————-
Datacja doda mi sił wiary i nadziei – da kopa, pozwoli wyzwolić się mentalnie z tego kieratu tu opiekuńczego wyspiarskiego. Ale czy nie przewróci mi w głowie? Czy nie pomyśle, że oto mi kasza manna z nieba i przestanę się starać? Chuj wie…
W przypadku nie przyznania, szybko zapomnę. Jeżeli przyznają, czy wiele się zmieni? Czy na stałe? Czy na zawsze? Czy będzie to krok milowy w moim życiu, przełom? A jak nie przyznają to czy jestem w stanie takiego kroku dokonać a przynajmniej go sobie wyobrazić i zacząć nad nim pracować – sam, z siebie, na własny koszt?
Czekam na to a nie wiem czy powinienem czekać i nawet nie wiem czy bardzo czekam czy nie bardzo czekam. Dałaś znać, że wyniki będą przed czwartą, toż to mnie nie będzie już na sofie, raczej już w pracy, może i lepiej.
Więc zostały dwie trzy godziny i nadal nie wiem jak zareaguje, co znaczy, że nie znam dobrze siebie. Ale raczej spokojnie, spokojnie.
Jak na razie humor mi dopisuje, latam po chacie, gwiżdże, podśpiewuje, szykuje się teraz do wyjścia, przebieranko eksperymentalne lekko, podjadłem, podjem jeszcze (nie za dużo, żeby się nie porzygać na rowerze).
O, i tyle w tym temacie, teraz życie toczy się dalej, a ja pedałuję do roboty, w końcu to jest teraz najważniejsze. Ale kto by nie chciał dostać tej kasy… ?
———————————————–
Wsiadam do autobusu i zawsze zajmuje pierwsze wolne miejsce obok kogoś atrakcyjnego. Czasem mniej lub bardziej niezręcznie całą drogę stoję. Nierzadko siedzę ramię w ramię z potworem. W tym akurat przypadku wsiadłem i pierwsze wolne miejsce obok kogoś atrakcyjnego to było wyjątkowo atrakcyjne miejsce koło fantastycznie atrakcyjnej dziewczyny. Zobaczyłem i wiedziałem.. Przyciągała światłem i zapachem, którego wtedy, przy wejściu mnie smoka mogłem się tylko domyślać. Później cały, przyklejony do jej punktu widzenia jechałem kilka przystanków.
Siedziałem a siedziałem cały przy niej i nigdzie indziej nigdy nie byłem, przy nikim nigdy nigdzie nie siedziałem.
Wiozła w reklamówce jakieś owoce i zabawki. Powiedziała, że całkiem spontanicznie postanowiła odwiedzić jedną rodziną z dzieckiem. A że mieszka w domu z ogrodem w którym wychowała się ich piątka, o owoce i zabawki było łatwo. Jakaś gruszka, jakiś drewniany pies czy miś.
Skoro jedzie całkiem spontanicznie to pewnie nie uprzedziła. Skoro nie uprzedziła, to pewnie nikt na nią jeszcze nie czeka (oprócz mnie, całe kurwa życie). Skoro nikt na nią nie czeka, to ona może teraz ze mną wyjść i iść. I wyszliśmy. Poszliśmy w dół ulicy tylko z pozoru należącej do sieci innych. Się szło i wiedziałem, że nie mogę do niej kłamać. Opowiedziałem jej całą prawdę.
————————————-
Pierwsze właściwie zdarzyło się jeszcze przed. Ale już prawie podczas. Bo po. Po odprawie, czekając, aż na telewizorze pojawi się informacja, żeby iść (bo na razie trwało paraliżujące „czekać”), chodziłem bez pozwolenia ani innych impertynencji i minąwszy zatłoczony do granic możliwości pub, się przyłączyłem. Wiedziałem jak to się może skończyć. Właściwie nic, jak się okazuje, nie wiedziałem.
Jak mawia Fryc do amatorów kwaśnych jabłek: ”w dupie byłeś gówno widziałeś”.
Nie mogłem wiedzieć na pewno, ale domyślać się domyślałem. I tak też się stało. Podczas przefrunięcia nad landami i kanałami było drugie. Było i trzecie. Zbyt długo nie potrafię się utrzymać w powietrzu, więc czwartego nie było. Zjadłem bułkę na ciepło za cenę dwóch i pół koszyka z Biedronki.
To po trzecim i piąte zdarzyło się na torach. W Warsie jak Pan Bóg przykazał. Pan Bóg stworzył Wars i we wnętrzu jego ponętnego wagonu, piwo. Później jakiś antychryst browar z Warsu zabrał (pewnie do piekła). Bałem się bo doszły mnie o tym słuchy (pewnie mówili w kościele na kazaniu), zrobiłem zapasy, człowieka z wózkiem kawowo herbacianym taktownie zapytałem. „tak, już jest, znaczy od granicy jest, można śmiało iść i zamówić”.
Poszedłem do Warsu. Cztery i żur z kiełbasą oraz jajkiem. Na odpowiedniej stacji, dzięki temu, że okazała się końcową, opuściłem się na platformę.
Nazajutrz było jutro i wyglądało ono całkiem inaczej, w kwestiach konsumpcyjnych także. Jadłem. Były spacery, rozmowy, wizyty, zakupy. Warsu i tego co w nim najlepsze nie było. Swoją drogą jakby tak Wars gdzieś w parku….
Była jednak specjalna kolacja super supper out i tam było jedno. No, może dwa. Jadłem kluski. Nie za wiele tego, ale i nie tak kosztowne jak w pieczywo powietrzu. Po przylocie z Anglii polskie kluski na włosko na Francuskiej. Z deserów zjadłem nic bo wdzięczna towarzyszka wieczerzy bała się, że przyjdzie trzecie. Po powrocie na hacjendę jadłem. Chleb i coś z wędlin.
Nazajutrz, znaczy trzeciego dnia po przelocie jadłem już całkiem mało. Może dlatego, że jechałem. Oszamałem stary znajomy widok z okna pociągu relacji. Na miejscu zjadłem kwiaty, które kupiłem w odwiedziny babci, jeszcze jednego byłego profesora i pół jego kolegi. Wieczorem, już razem (z profesorem) skubnęliśmy coś z brata nauczyciela i jego konkubiny. Zagryzłem też dyplomem wyższej uczelni In blanco. Skonsumowałem jakieś znajomości. Niespodziance, jaką była pobudka, nie towarzyszyła specjalnej uczta. Na pytanie nadjedzonego brata o to, co nam kupić do żarcia, padła jedyna możliwa odpowiedź chórem znaczy dwugłosem: dziesięć. Później już nie było kwestii jedzenia. W ogóle.
Jednak kiedy wróciłem tu gdzie przyjechałem parę już dni wcześniej, rano, podjadłem fest. Zostałem rano w domu sam o ósmej i już w niecałą godzinę, do dziewiątej zjadłem trzy talerze rosołu, dwie pomidorówki, miskę fasolki po bretońsku oraz zestaw kanapek z serem i majonezem. Coś słodkiego, coś na słono, coś kwaśnego. Jadłem to co znalazłem w torbie i co leżało na stole. Jadłem nawet to, co tkwiło na pokuszenie w lodówce. Zjadłem imienne zaproszenie na 20lecie Tank Baru, skurzany pasek a też dwa filmy „wypstrykane” ale nie wywołane. Do tego jedno, dwa, trzy… I tak cały dzień. Aż do rozedmy bebechów z powodu morderczego apatytu na jadło. Do wczesnego popołudnia padła też magiczna liczba 18.
W nocy nie jadłem. Na drugi dzień na jedzenie nie mogłem patrzeć. Na trzeci, gdzieś kole trzeciej po południu zjadłem garść orzeszków solonych. Mijały dni. Dni mijały i przez całe doby nic. Może, może jakiś łyk wywaru flakowego, jakiś ogórek kiszony. Ćwierć ćwierci plasterka sera żółtego koniecznie z wazową łyżką jakiegokolwiek na nim sosu. Do dziś mało jem. Jedynie demony, które nawiedzają mnie nocami i przysiadają na klacie niczym kobiety, których już nie kochasz, pożeram. Stąd czasem kupa.
Złośliwie czasem chapsnę jednego czy dwóch robotników w młotem pneumatycznym. Marzę o zdrowy śnie i apetycie. Z higiena tez było słabo, ale na zaproszeniu, które połknąłem, przypomniałem sobie, napisane było, że my wszyscy, goście imprezy wykąpiemy się w beczce piwa. Na party już nie dotarłem. To się wziąłem i sam wykąpałem.
——————————————————————-
Ostatnio trochę więcej pracuję. Upodobali mnie sobie w domu Davida. Okazuję się, że mam na niego coś jakby wpływ. David nie rozumie, że musi przyjmować leki oraz zwyczajnie ich nie lubi. Ciężko go więc do tego namówić, jak i do jedzenia a nawet picia. Tak było zawsze. David młodzieńcem już nie jest, ma pod sześćdziesiątkę. Teraz przyszedłem ja i David z mojej ręki garść tablet połyka bez zająknięcia. Po kilku łychach różnych syropów i innych mazi oblizuje się ze smakiem. Je i jedzenie popija. Pracujący w firmie zajmującej się Davidem ludzie twierdzą, że sprawiam, iż David rozumie konieczność przyjęcia leków. Że przyjmowanie leków polubił.
Poza tym robię noce u Johna i ranki u Martina. Ostatnio trochę więcej pracuje.
Do pracy i po niej jeżdżę rowerem. Dosiadam też torpedy rekreacyjnie. Wiatr we włosach jazda bez trzymanki przyspieszanie pod górkę kondycja i szpan – te rzeczy. Kilka razy w tygodniu biegam. Najczęściej pięciomilówki półgodzinne. W okolicy. Chodzę do centrum po zakupy. Te spożywcze i te inne. (nie chodzę już po alkohol; alkohol ostatnio nie służy, a szkoda może, o czym później)
W domu siaduję przy biurku i piszę. Ile mogę, piszę swoje prywatne raczej zawstydzające rzeczy. Piszę do Expressu do stanów. Piszę tego bloga. Piszę do Asi (co? Że…jak by to…) piszę do Ciebie kochana, o. wybranko serca mego i pełnomocniku w sprawach urzędowych. W międzyczasie oglądam filmy na „oneclickmowiezzz” oraz „zalukaj.pl” Jakaś tania sensacja, jakiś odgrzany dekalog. Oglądam sport: piłkę nożną i tenisa na „rdhtv.mecze” na żywo – lubię. Oglądam telewizor, w którym często nie ma ani filmów ani meczów na żywo. Sporo czasu zajmuje mi przyrządzanie żarcia i jego pochłanianie. Zajmuje mnie higiena (a tak, od niedawna tak) oraz sprzątanie pokoju i okolicy. Od czasu do czasu porobię coś w ogródku (koszonko, siedzonko na rozgrzanym w słońcu kamieniu, obserwacja kota). Dużo czytam: skończyłem „They foud Atlantis”, męczę „Beggars Banquet” Rankina, widzę w perspektywie prawie wszystkie dzieła Jerofiejewa. Wychodzę na dłuższe spacery z aparatem. Prowadzę rozległą i intensywną momentami korespondencje. Robię te wszystkie rzeczy i jeszcze kilka innych, ale, albo „dlatego że” – nie prowadzę żadnego życia towarzyskiego.
Najwięcej czasu zajmuje mi leżakowanie. Czynność a raczej anty czynność moja ulubiona. Leże na płask na wprost okna a w nim ściana zieleni. Przez długie dzienne i nocne godziny nudzę się. Nic nie robię, nic nie myślę. Wydaje mi się, że w wyniku jakiegoś błogosławieństwa czy przekleństwa moja godzina ma 120 minut, doba koło pięćdziesięciu godzin.
Z sympatycznej apatii wyrywa nie często wątpliwość, niepokojące pytanie, po co ja to wszystko robię i dlaczego? Czy nie lepiej rzucić tego w diabły, wybrać, zdecydować się na coś konkretnego. Żeby biegać tylko całe dnie albo pisać. Jeść albo jeździć na rowerze czas cały? Miałem takie myśli. Spróbowałem. Jadłem cały dzień, drugiego miałem biegać. Po pierwszym poczułem się nie najlepiej. Mam swoje zasady. Z ludźmi czasem tak, biegam; z zaparciem – nigdy.
Chyba zacznę chodzić do kościoła i modlić się o dnia skrócenie i odebranie kilku obowiązków, które na mnie nałożono (sam bym tego wszystkiego na siebie nie wziął. W przeszłości jedyne co robiłem, to piłem, i było dobrze, i to mnie bawiło, to mnie ukształtowało, dlatego jestem, kim jestem. Można i tak)
Dłużyznami nic nie robię. Godzinami leże i patrzę na zamkniętą książkę, na wyłączony telewizor. I nie jest tak, że patrząc na zamkniętą książkę oczyma wyobraźni widzę całe zapisane porywającymi przygodami oraz złotymi myślami kartki; nie to, że patrząc na wyłączony odbiornik widzę korowód programów telewizyjnych i filmów fabularnych na najwyższym poziomie najlepiej ze mną w roli głównej. Nie. Patrząc godzinami na zamkniętą książkę widzę zamkniętą książkę: okładkę i grzbiet dwustu stron. Patrząc na wyłączony telewizor widzę nie działające pudło. Tyle. Nic poza tym. Kumasz?
——————————————–
Nie pojechałem do Londynu podglądać jak się całują na balkonie. Ominęło mnie rzymskie błogosławienie papieża. Nie wiedziałem, że będą wczoraj w nocy „tańczyć i śpiewać” przed Białym Domem, a chętnie bym się przyłączył. Nie ma jak noc na trawniku ze śpiworem i termosem w dobrym towarzystwie. Oczywiście zależy na jakim trawniku i w jak dobrym towarzystwie, a co najważniejsze, zależy co w termosie i dlaczego nie herbata. Jednak polabunowałoby się przed Pałacem Buckingham czy na rzymskich krawężnikach. Magia złudzenia uczestnictwa w czymś specjalnym sprawiłaby, że każdy łyk z flachy smakowałbym lepiej, każdy kęs kanapki razowca z serem zamieniałby się w paszczy w chaps sandwicza rodem w high street. W takich chwilach zimno w dupę odczuwasz jako błogosławione chłodzenie systemu; wilgotne przepocone ciuchy jako kontakt z istotą człowieczeństwa. Namolnych głośnych ordynarnych sąsiadów z grządki obok znajdujesz jako braci pielgrzymów przepełnionych tym samym co ty duchem mistycznej prostoty stworzenia.
Wiedziałem, że tamci będą się żenić, ale nie od nich samych. Wiedziałem, że będą wyświęcać papieża, ale nie przyszło mi do głowy tam jechać. To znaczy jest tak, że zawsze z przyjemnością jadę do Londynu, z jeszcze większą do Rzymu i Waszyngtonu. W dwóch ostatnich przypadkach smaku wyprawom dodaje fakt, że jeszcze nigdy nie zostały doprowadzone do skutku. Nie wiem na pewno, ale podejrzewam, że i do hameryki i do Włoch wybierałem się nie raz. Nigdy nie dojechałem. Do Londynu dojechałem i za każdym razem przeżywałem iście królewskie uniesienia. Żadna Katie z żadnym Wiliamem nie dadzą ci tego co Łysy z Jancym. W uroczystości ożenku wziąłem jednak udział. Na ulicy obok odbywało się tradycyjne street party. Szedłem, skręciłem, przeszedłem, minąłem stoły, powiedziałem good afternoon do jednego dżentelmena, zrobiłem kilka zdjęć tubylcom przy stole. Byłem wśród świętujących gości weselnych. Apparently, I was in.
Wychodzi na to, że pojechałbym chętnie i tu i tu i tu ale w innym terminie. Termos termosem trawnik trawnikiem ale nie jestem już nastolatkiem, nie jeżdżę do Jarocina, nie lubię już tłumów. Przedsięwziąłbym wycieczkę do Londynu na królewski ślub i do Rzymu na zatwierdzenie legalności kultu, ale przeszkadzało mi wszystko związane z ślubem i wszystko dotyczące watykańskiej celebry. Na ślub bym pojechał bo na weselach się pije. Na beatyfikacje ze względów podobnych. O tym, że będzie biba przed Białym Domem wiadomo było od dziesięciu lat. Odkąd Bush zapowiedział polowanie. Tłum przed chatą Obamy nie wyglądał na przygnębiony a poszczególne jego elementy na trzeźwe. Byłbym tam wszędzie z przyjemnością, bo chętnie bym się zabawił.
W Boga nie wierzę wiec nie chciałem wygłupiać się biorąc udziale chrześcijańskich celebracjach. Na ślub nie dostałem oficjalnego papierowego zaproszenia, które mógłbym w kieszeni mocno zmiętolić, ale kiedy przyjdzie czas wyprodukować i zaprezentować, obraziłem się więc, nie pojechałem. Śmierci islamisty terrorysty nie oblewałem, bo raz daleko, dwa nie mam wizy, trzy, czasu. Osama jako prawowity syn Islamu, który zginął bohaterską śmiercią z niewiernych rąk jest już pewnie sam święty i spoczywa nieosiągalny na łonie Abrahama.
Też mam jednak swoje fantazje. Cholernie czasem doskwiera mi samotność. Nie spotykam się z ludźmi, nie dostaje zaproszeń na imprezy. Mimo, że ochrzczony i jeszcze jakby żywy, poleżałbym z wielką chęcią na jakimś, koniecznie nie na Abrahamim, łonie.
I tak łikend, podczas którego miliony świętowały pod gołym niebem spędziłem w domu. Nie ukrywam, golizna chodziła mi po głowie. Większość czasu spokojnie leżałem i marzyłem, dzięki czemu nie mam dziś nawet śladu kaca i wypoczęte wszystkie członki. No, prawie wszystkie.
Więc, co o tym myślisz?