Daszek do Szyby

Daszek do Szyby

Tak jak dyskwalifikacja ciężarowców koło pyty mi przeleciała, tak utrata złotego medalu na rzecz Niemca w ostatniej kolejce –  brat cztery lata temu, drugi brat teraz pozbawił naszego dyskobola zwycięstwa na Igrzyskach – zabolała mnie jak własna porażka. Tyle że srebro też sukces. Ale na gorąco trudno było to przełknąć.

Oglądam sport w telewizji. Jak pogoda w Świnoujściu nie da leżeć plackiem na plaży, a systemu rozrywkowego jeszcze w drożę, będę i tam oglądał. Łudzę się? Wszystkie znaki na ziemi i niebie oraz zdobyta wiedza mówią, że jak zacznę zabawę, trudno będzie skończyć. Koniec może być niemożliwy. Tyle że niemożliwy jest też brak końca. Koniec musi być. Tylko jaki?

Pitu pitu a prawda jest taka, że było tych ważniejszych wydarzeń sportowych kilka już w tym roku, a tylko chyba styczniowy Australian Open wytrzymałem na trzeźwo. Potem było gorzej. Z powodu pachnącej spaliną wiosny motocyklowej a potem wakacji moje oglądanie było wysoce niedoskonałe. Tak Mistrzostwa Europy w piłkę kopaną, jak i Igrzyska Olimpijskie w Rio obejrzałem tylko częściowo. Fragmentarycznie. Potężny kawał każdej z tych imprez umknął mi, bo wyszedłem. I nie wróciłem.

I teraz Igrzyska trwały. I miały się skończyć. I miał się skończyć mój eksperyment z substancją na FAMIE. I się skończył. Czy gorzej, niż myślałem? Ja nie myślałem. Ja się mocno łudziłem. Złudzenia szybko prysły. Jak oni się poznali? Przecież rano zjadłem jajecznicę i wypiłem do niej tylko sto gram!

Mogłem zacząć w sobotę. Nie chciałem. Dziewczyny wyjechały w sobotę. Zostałem sam. Cieplarniane warunki. Nie chciałem. Nie miałem ochoty. Sobota, ta samotna część soboty spokojna była. Dobra. Za to w niedzielę? O, całkiem co innego… Zaczęło mnie nosić. Pojechałem więc z samego rana na berzę wymienić bilet. Był wystawiony do Zalesia. Pomyłka? Przecież prosiłem o taki do Centralnej. Pojechałem gdzieś już po ósmej rano i okazało się, że dobrze. Do Zalesia, dalej za darmo. Inwalida kurwa wojenny.

I niosło mnie dalej. I chodziłem;. Park. Centrum. Ulice i skwery. A wszędzie pusto. A najgorzej, że chodziło się dobrze. Najgorsza świadomość, że w domu pusto. I że tam tylko albo telewizor. Albo komputer. Albo książka. A nic się nie podoba. Do wyrzygania nie pasuje ani to ani tamto. Nawet obiad ugotowałem już o szóstej rano, więc nie miałem co robić w kuchni. W kiblu miałem cały dzień siedzieć?! A czekał mnie cały dzień! Pociąg do Warszawy, żeby potem do Świnoujścia, miałem dopiero po szóstej wieczorem. Cały kurwa boży dzień.

Spotkałem kolegę. Na fontannach. Miejscówka marzenie. Jak to w takich razach. Był kolega. I zaczęło być miło. I wszystko zaczęło się układać, jak powinno. Jakby ktoś ten scenariusz specjalnie napisał. Pode mnie. Pod ten dzień. Bo kolega tylko na chwilę jeszcze miał iść do domu i zaraz mogliśmy spotkać się w biurze. A wiadomo, nie ma jak z kolegą w biurze…

Więc piłem całą tą niedzielę. W knajpach, na ulicach, w pociągach. Obudziłem się w Świnoujściu bez świadomości, jak tam dotarłem. Zjadłem w barze dworcowym jajecznicę i wypiłem sto gram. Taksówka na Oflag i jestem na Famie. A oni patrzą na mnie jakoś dziwnie. A ja na prawdę nie wiem, gdzie przekroczyłem tą dla mnie niewidzialną granicą. Że oni widzą, że ja już się nie nadaję. Bo ja już się raczej nie nadawałem. Mogło być tylko gorzej. Więc mi podziękowali. Do widzenia, cześć i czołem. Moje wesołe, twórcze, ciekawe, pełne wyluzu inspirujących znajomości dwa tygodnie nad morzem, zmieniły się w dwa dni dreptania do sklepu z powrotem. I zagadywania do coraz bardziej przerażonych moim stanem nadciągających na festiwal Famowiczów. Zamieszkałem na murku. Do numeru chodziłem tylko czasem się przespać. ludzie coś mówili. A ja tańczyłem!

Do widzenia, cześć i czołem. Huston, mamy problem!

0Shares