Lato, latem swędzi

Jestem na etapie „po nawrocie”. Co tam po nawrocie. Jestem po pijanym lecie! Nawet nie policzyłem, ale mi policzono. Razem z wiosną motocyklową, która pod koniec kwietnia wybuchła, zebrało się tego cztery razy. Jak to nazwać? Zna się już terminologię nałogu, nomenklaturę uzależnienia: te wszystkie suche kace, wpadki, nawroty… Ale to raczej nie były wpadki, to może był jeden większy nawrót. Wiosenno letni. Cztery uderzenia mocne w gaz. Wszystkie przetarzane.  Dwie wizyty w szpitalu. Archiwum człowieka leczącego się jest teraz obszerniejsze. Zaufanie, podkopane. Wiedza o mnie, większa. Zdrowie moje, bez zmian.

Kwestia spotkań z ludźmi. No gdzie jak nie fejsie widzę ludzi, którzy się spotykają? Zdjęcia widzę. Fotki ze spotkań. A na tym etapie zdrowienia po wiosenno letnim nawrocie, po pijanym lecie jestem i nie mam ochoty się spotykać. Wszelkie zgromadzenia z automatu generalizuję jako albo pijane, albo popijające, albo trzeźwe całkiem. Nie odpowiada mi żadne.  Albo zbyt seniorskie, albo zbytnio młodzieżowe. Albo za mało awangardowe, zbyt grzeczne może, albo za bardzo odjechane? Nie bywam, nie chce bywać. Boję się, brzydzę się.

I jeszcze kwestia czasu. Ja mogę oczywiście być, jestem w stanie bywać. Ale krótko. Na krótko. Ja jestem krótkodystansowy. Mogę wejść, przywitać się, rzucić okiem, a i słowem, wyjść. Innym się nie dłuży. Chyba inni mają lepiej. Wydaje mi się. Inni albo dobrze się bawią, czy to za sprawą alkoholu, czy to są kurwa tak wyluzowani, że się dobrze bawią i na trzeźwo. Ja się męczę raczej. Do kina, owszem, mogę. Do kina pójdę. W kokonie ciemności i obdarzony dowolnością interpretacji nie będę cierpiał zbyt dolegliwie.

Towarzysko sprawna część społeczeństwa spotyka się. Przebierają się i dobrze bawią w sali knajpianej. Chodzą grupowo na koncerty, gdzie w tłumie, w hałasie i zamieszaniu słuchają muzyki oraz uczestniczą w misterium, które im pasuje. Chodzą do barów i kawiarni po sześć sztuk czy nawet dziesięciu, siadają, rozmawiają, mniej lub więcej wypijają. I to jeszcze dochodzą sprawy indywidualne, bo nie tylko chodzą grupowo, jeszcze chodzą całymi plutonami ale jednostek oddzielnych, innych, z całym bagażem, często całkiem pojemnym w osobliwości bagażem. Ale chuj w to. Nie będę bywał. Ludzie nie pożądają mojego towarzystwa. Ja nie cierpię, nie widząc ich.

Czeka mnie za to świat linoleum i jarzeniówek. Znów. Jakaś forma terapii. To się zaniedbało. Zaniedbanie sprawiło, że lato zamieniło się w postępujące po sobie interwały upadków alkoholowych.  Wiosna motocyklowa. Potem niepamięć ćwierćfinału Niemcy Włochy, kiedy to gdzieś na Świerkowej wygłupiałem się ze swoją znajomością Aikido. Wygłupiłem. Wariata z siebie zrobiłem, nie wiem jak wróciłem. Jakoś wydobrzałem. Potem jechałem do Jarocina, a dojechałem na Józefów. Leków mi się zachciało garść. Cud, nie zawiedli do Huston. Przyszedł doktor, zapytał czy ze mną dobrze, potwierdziłem, wypuścili. Co się odwlecze. Co? Na FAMĘ pojechałem. Dwa dni. I zaraz na Świętokrzyskie, która już pusta. I zaraz do Krychnowic. Turnus mnie nie minął. Ale też długo nie trzymali. Tego lata miałem szczęście. Może to ten słonik z Sycylii? Właśnie zaginął. Strach się bać.

W Huston opiekowała się mną pani doktor, która w trzeźwym życiu codziennym pomaga mi trzeźwość utrzymać. Pani z terapii. Umówiłem się z nią na czwartek. Powrót do świata jarzeniówek i linoleum.

0Shares