Żytnia w Kielcach

Żytnia w Kielcach

Lubię te aktywności, które wypełniają mijające jednostajnie dni. Tygodnie miesiące. Bo w lata to już wkrada się szaleństwo. Rok kalendarzowy złamany jest niejednym pijanym pierdolnięciem. Rok to już można podzielić na maratony działań rutynowych i paroksyzmy wariactwa dla odmiany.

Bardzo lubię wyjść rano i wsiąść w autobus. Pojechać do centrum. Pod Galerie, jeśli będę „załatwiał” w ścisłym city center, albo pod dworzec, jeśli jadę w inne rejony miasta; przystanki koło berzy i zatrzymujące się na nich wszystkie prawie miejskie autobusy to najlepsze miejsce przesiadkowe. Jak Metro Centrum w Warszawie, jak ulica Żytnia w Kielcach.

Najpierw należy wstać o tej czwartej piątej szóstej. Po ćmoku. Na kacu po benzynie. Niespokojny. Z obietnicą zaraz zaparzonej i wypitej duszkiem pierwszej kawy, garstki leków, po których już lepiej, herbaty. Radio gazeta książka. Jeszcze w ciszy. Jeszcze cały dom śpi. Całe osiedle kima. Siedzą do późna i oglądają filmy na TVN7. Tylko w dwóch, trzech oknach w bloku dziesięciopiętrowym na przeciwko, świeci się o tej porze światło. I to w jednym pomieszczeniu. Czy to jest pokój, czy kuchnia, bardzo mnie interesuje,  co ludzie tam wtedy robią. Bo ja patrzę w ich okna. I czekam na kawę. Na wodę. A oni? Kiedy ja patrzę, ja mam kosmate myśli. Zaraz bym chciał zobaczyć gołą babę, czyli rozbierający przebierający się w oknie wdzięczny kształt damski. Kiedy coś majdrują na blacie kuchennym, ja nie podejrzewam, że przygotowują śniadanie. Ja myślę, że dzielą ścieche, po której będą wchodzić z impetem w dzień. Do pracy zaraz.

A ja nie do pracy. Ja do swoich ZUSów, MOPSów, sądów. Na komendę, do Urzędu Miasta, ba, kurwa, do Pałacu Ślubów.  Na poczty – słać pisma; do sklepików drukarni, kserować, skanować, drukować całe tony papierów dokumentów, które pisałem redagowałem całymi wieczorami wcześniej. Ja do biura siedziby Orzecznictwa, gdzie będą mnie oceniać na okoliczność kalectwa. Ja do lekarzy, na badania. Ja do Kielc, gdzie przy sądzie lekarz orzecznik. Ja do sądu na Żeromskiego, by złożyć wniosek o upadłość konsumencką. Ja do sądu na Grzybowskiej, by zostać przesłuchanym na okoliczność walk ze spółdzielnią Mieszkaniową Ustronie o nienależnie wymagane ode mnie pieniądze za okres, kiedy nie zamieszkiwałem, a oni twierdzą wręcz przeciwnie. Do sądu na Struga, gdzie biuro podawcze, i ja tam zostawię wniosek o zatarcie wyroku. Wyroku z przed lat.

Te dni, wydaje mi się, spędzam inaczej, niż wypada. Jest w tym jakaś żałość, ale i bezczelność. Tak chodzić od miejsca do miejsca. Bo jak ja gdzieś już tym autobusem dojadę (a jeździłem latem głownie w celach społecznikowskich, żeby uczestniczyć, a  też żeby popatrzeć na dziewczyny, bo są, bo były, bo jeżdżą, bo nie wszystkie siedzą w prywatnych autach, w domach, w knajpach, w burdelach, u kolegów, u babci, na korepetycjach, trenują nie wszystkie, nie wszystkie grają na skrzypcach, nie kochają się, nie piszą listów miłosnych a też donosów, nie zazdroszczą, nie złorzeczą, nie zielenieją, nie zioną, nie poznają zięcia – niektóre jeżdżą autobusami, do domu, do knajpy, do burdelu, do kolegów, do babci, na korepetycje, nie na treningi, nie na lekcje gry na skrzypcach, nie na miłość, nie by pisać miłosne listy, ani donosy, nie jadą, by zazdrościć, by złorzeczyć, by zielenieć, by zionąć, nie po to, by akurat poznać zięcia – jeżdżą autobusami ładne i zgrabne i bliskie wtedy, ta intymność dusznego wnętrza pojazdu MPK…), później spaceruję. Dużo chodzę. Zmęczony wracam koło południa do domu i zalegam przed telewizorem. I zasypiam zaraz. I jest w tym śnie dziennym wielka bezczelność. Jest lekce sobie ważenie norm i konwenansów. Spotyka się moje tak działanie jak później bezczynność z obstrukcją, potępieniem, niezrozumieniem. A  mam taki sens.

0Shares