Jak boga za nogi złapałem i trawę z nim kosiłem

Jak boga za nogi złapałem i trawę z nim kosiłem

Co sprawiło, że naszło mnie na wspomnienia? Romantyk powiedziałby, że jesienna aura. Psycholog, że podświadomość, bo tam teraz wojna w tym temacie. Zazdrosna dziewczyna, że to dlatego, że tęsknie za tamtymi czasami w kontekście związku. A ja po prostu wspomnę. Bo sobie przypomniałem.

Sześć lat temu przeszło pracowałem w Warszawie. Pracowałem tam i dziesięć lat temu, ale nie to mi się przypomniało. Teraz weszło na pracę w HadArt – ochrona i pielęgnowanie zieleni. Trafiłem tam tylko dlatego, że biuro firmy mieściło na ulicy, która bezpośrednio sąsiadowała z tą, gdzie mieszkali rodzice Si. Na warszawskim Wawrze. I kiedy tak rozmawialiśmy o pracy, jedząc w kuchni czy salonie, ona, czy jej mama wspomnieli, że jest taka firma. Padła sugestia, że może tam spróbować?

Poszedłem i pogadałem. Zatrudnili mnie. Coś tam nakłamałem na tej rozmowie. Nie wiedziałem też, na co dokładnie się piszę. Kilka dni później stawiłem się w centrum handlowym Wola. Było ich dwóch. I dwóch miało zostać. Ja na trzeciego, zobaczymy, jak się pan tu odnajdzie, chłopaki są w porządku. Jeden był niższy i krępy, dajmy mu Krzysztof a może Marcin. I był on starszy. Tak koło czterdziestki. Blondyn łysiejący. Pracował wcześniej w komunalnej zieleni miejskiej. U prywaciarza poważali to doświadczenie. Młodszy, wyższy, mocno dobrze zbudowany, czarny, właśnie wyszedł z pierdla. Miał duże ciemne oczy zdradzające sporą wrażliwość. Miał ostrzyżone jakiś już czas temu, bez ładu odrastające czarne kędzierzawe włosy. Skrzywdzony. Nie wiem, czy skrzywdzili go w puszce, czy jeszcze w dzieciństwie, w domu, nie wiem.

I ja się miałem dopasować. A oni już zgrani jakoś. Jakiś czas już razem pracowali. I nie wiem, co było tu kluczowe, czy to, że oni mi nie pasowali każdy z osobna, czy to, że oni wydali mi się niedostępni swoją już jakąś zażyłością. Ten starszy, Krzysiek vel Marcin nosił w uchu czy koło ucha urządzenie słuchawkę. Jak ktoś do niego dzwonił, on nie sięgał po telefon tylko gadał ot tak. A mnie takie gadżety jakoś zawsze zabierały. To śmieszne z perspektywy czasu ustrojstwo wtedy nadawało Krzysiowi vel Marcinowi jakiejś powagi, jakiejś klasy, profesjonalizmu, który mnie onieśmielał. Młodszy emanował jakąś pierwotną siłą. Niebezpieczny był. Za sprawa tego skrzywdzenia i odpierdzenia dwóch i pół roku.

Marcin vel Krzysztof zapewne wiedział, jak skonstruowany jest silnik, wiedział ile i jakiej benzyny należy wlać do kosiarki, i kiedy. Potrafił prowadzić mały traktorek, którym przewoził nas z roboty na robotę. Był jakby naszym przełożonym. Panie z biura wierzyły mu i odnosiły z respektem. Umiejętności te, status i wiedza stawiały go w moich oczach w jednym rzędzie z innymi półbogami.

Uciekałem z tej pracy szybko do Si. Byłem z Sią i każda chwila bez niej była czasem straconym. Oni pracowali od samego rana. Ja też. Ale jak tylko zapachniało końcem jakimś części choć obowiązków, już szykowałem się do ewakuacji. Interesował mnie tylko szybki tramwaj na Środkową na Pradze i albo czekanie na Sie, albo szybka podróż, żeby ją z pracy odebrać, albo już jej w domu zastanie. Pieniądze w ogóle nie liczyły się. Zarabiałem od godziny, ale nie chciałem pracować ani jednej minuty dłużej, niż to było całkowicie konieczne. Zresztą stawka godzinowa była żałosna, jak Muchozol w latach dziewięćdziesiątych miał za godzinę u Kobzy 15, tak ja tam w roku 2010 miałem pewnie z 9, nie więcej. W stolicy! Zresztą pieniądze są niczym jeśli nie ma się po co żyć. A ja żyłem tylko po to, żeby być z nią. Mnie samego pojedynczego nie było. Ja sam się nie liczę. Liczę się w konstelacji, w kontekście, w parze.

Dostawałem te nędzne wypłaty raz w tygodniu i przy tej okazji pani z biura nie omieszkała nigdy zapytać Marcina vel Krzyska o to, jak się sprawuje (on raczej nie narzekał, ale i nie wyrażał specjalnego entuzjazmu, i nie ma się czemu dziwić, w końcu na prawdę pracę tą traktowałem jako zło konieczne) a także wyrazić lekkiego rozczarowanie tym, że się z chłopakami nie spoufalam, nie zostaje w pracy dłużej, serca nie wkładam za wiele.

Zaraz przenieśli mnie na Muranów. Do nowo wybudowanych bloków dla tych lepiej sytuowanych. Z trawnikami na tarasach, półpiętrach i dachach. Ja na tych trawnikach pracowałem. Moja praca polegała na produkcji tęczy za pomocą szlaucha i tryskającej z niego wody. Był lipiec roku 2010. Upały nie do zniesienia. Słońce oślepiająca na niebie bezchmurnym. Szyny i tramwaje pociły się chorobliwie. Ulice płynęły wodnistym asfaltem. Część miasta wyparowało. Miesiąc robiłem tęcze na dachu. Pewnego popołudnia, kiedy spieszyłem się na kolejny mecz Mistrzostw Świata, pani zadzwoniła, i powiedziała, że przykro jej, ale muszą zakończyć ze mną współprace. Jakże się ucieszyłem!

3Shares