Czarno zimę widzę

Czarno zimę widzę

Podjadałem ukradkiem kasze z patelni. Usmażone toto z kawałkami piersi kurzej plus przyprawy: czosnek, kurkuma, pieprz ziołowy, sól. Podjadałem ukradkiem, choć sam w domu. Zerknąłem mimowolnie na termometr za oknem. W tych dniach jest to odruch tak bezwarunkowy jak i zaspakajający potrzebę moją najprzemożniejszą: ciekawość. O godzinie trzeciej po południu było zero. Zero z tendencją do jedynki na minusie. Świeciło jeszcze z tej strony południowo -zachodniej słońce jasne i żółte.

Zaraz podjadałem ukradkiem po raz kolejny. Ile minęło? Nie więcej niż 20 minet. Już nie sam byłem na chacie, wiec ukradkiem podjadanie usprawiedliwione. Zerknąłem podobnie odruchowo i z ciekawości na framugę okienną – minus sześć. A słonce deko tylko niżej zawieszone, nie ciepło żółte, blado teraz czerwone. Już nie świeci, ale jarzy się w jakimś zamgleniu. Promieni słońca, jeszcze przed chwilą namacalnych, już nie ma. Słońce jest, promieni nie ma. Bezużyteczne już to słońce znalazłem. Zaraz minus dziesięć.

Z kominów tam oj kole jakiego Rajca, nieopodal tego Akademickiego czy Gołębiowa, rzut beretem za torami na Warszawę – z tych kominów trzech a nawet czterech pastelowe dymy snują się bujnie dnie całe w górę.
O czwartej po południu zaparzyłem sobie jedną popołudniową kawę, przed wyjściem, przed papierosem, bo czasem lubię napić się a wcześniej zaparzyć popołudniowej kawy, szczególnie jak wychodzę, a wcześniej palę mam palić.

Już bigosy zjedzone świąteczne. Te zamrożone na Nowy Rok też. Już w mniejszych sklepach remanenty zakończone; w większych trwają, co jest dolegliwe. Już cztery dni po Trzech Królach przy minus 20 w nocy.

A ja się boję! Boję się, bo mrozy właściwe zimie trwają od trzech dni, jednak prognozy są jednoznaczne i bezlitosne: idzie ocieplenie. I boję się, że jak się ociepli, to już się nie ochłodzi. Może się boję na wyrost, bo jeszcze kawał stycznia, luty i teoretycznie, teoretycznie marzec. I dlaczego się boję, skoro na wiosnę czekam jak koniec kadencji Sejmu? Wiosna kojarzy mi się pysznie, ale zima jeśli trwa trzy dni – obrzydza mi wiosnę radosną.
Oglądam dane na fejsie kroniki filmowe z lat dawno i słusznie minionych, kiedy to zimą było zimno. I to trwało. A za mojej życiowej kadencji zimy trwają tyle, zachowując wszelkie proporcje – ile średnio moje zatrudnienie na etacie: od dwóch tygodni do sześciu miesięcy. Stosunkowo kurwa krótko.

Kogo będę karmił? Zamocowałem karmnik. Ładny jest. Umocowanie mało profesjonalne, jak to u mnie – na szybko i jakoś tak, byle się trzymało. Dwa ptaki w drugi dzień po Trzech Królach, z tego jednego znam z widzenia, drugiego tylko z opowiadań. Drugiego, znaczy według wszelkiej miary pierwszego widziałem. Ale co to było za widzenie… Czarne toto przyleciało z prawej, porwało największy kawał chleba i odleciało w lewo. Czarne i tak duże, że większe od tego małego domku. Planuje zakupić jakieś ziarna, jednak na razie tylko pieczywko. Poza tym czarnym co na chwile wpadł i zaraz wypadł oraz drugim nie wiem w jakim kolorze co niby był, ale pewny tego być nie mogę – wierzę zmysłom swoim, a nie widziałem – poza tymi dwoma nic nie było. I teraz pytanie: czy ptak wie, że mrozy już nie wrócą i nie rzuca się na karmę jak wygłodniała bestia w ostatnią godzinę, czy może ptak w całej swej liczebności syty jest bo dokarmiany przez innych. A może są jakieś zasoby naturalne, na których ptak jedzie i myśli (wie?) że do końca zimy dojedzie?

Wychodzi na to, że ptak mniejszy a kolorowy gardzi chlebem. Wisi, bo powiesiłem – i słoninka! Ale nawet pół sikory bogatki czy innej nie uświadczysz. Czy nie pojawianie się ptaka w moim karmniku ma związek z globalnym ocieleniem? Czy moje wczesno- poranne wstawanie ma związek z końcem narracji? Czy śmierć Baumana związana jest z końcem ponowoczesności i płynności wszystkiego?

Czyżby chociaż czyżyk?

0Shares