Z pod folii na Jana Pawła

Z pod folii na Jana Pawła

Wyszedłem rano zapalić na balkon – trochę śniegu w kącie traw siedem pięter niżej. Wyjrzałem za szybę okna kuchennego na termometr – jakiś jeden na plusie. Poszedłem rano słać listy, zimno było, nawet rękawiczkę zaangażowałem. Wyszedłem po raz drugi, po południu, pojechałem na Ustronie i kiedy wychynąłem na przystanku na Jana Pawła, ociepliło się. Na tyle się ociepliło, że zdjąłem bez lęku szalik w szyi i czapkę z głowy. Albo na odwrót. Nie dbając o dekolt, nie dbając o fryzurę. Na tyle ciepło, że nie dbając o te detale. Na tyle ciepło, że bez żadnych wątpliwości – rozpiąć się i zdjąć co się da. Ulga…

A jeszcze w autobusie? Siedzę, patrzę przed siebie, naprzeciwko siedzi facet i nie patrzy na mnie. Ja patrzę na niego. Widzę, że on nie patrzy na mnie. Patrzę w okno, stanął samochód półciężarowy, taki zaopatrzeniowy, taki dostawczy. Za kierownicą twarz znajoma. Wydała się znajoma.
Ciepło, ale jeszcze nie lato. Z tego co pamiętam, to i ostatnie lato dało gorącem. Ale ja myślę o tym poprzednim, kiedy to też słonce dość operowało. Lał się żar z niebios – jak to się mówi. Jak to się mówi – podjąłem kolejną terapię. Trzecią już?! Czwartą jakby na przestrzeni lat. A z tą, którą odbyłem w Gloucester angielskim , piątą. Tylko nie wiem, czy ta na wyspie się liczy. Piłem tylko na seansach terapeutycznych zieloną herbatę, słuchałem klasycznej muzyki pod czas tych dwóch godzin, kiedy to to pięć ożywczych igieł tkwiło w każdym z moich uszu jako akupunktura. W jakiś tajemniczy sposób to działała. Relaksowało mnie odprężało. Kiedy wychodziłem, w znakomitym humorze i bez żadnych zbędnych wątpliwości kierowałem się do sklepu po trzy dwulitrowe butelki Strong Bow Apple Cider. I piłem zdrów.

Ta terapia z roku 2015 trwała osiem tygodni. Kiedy ja dołączyłem, kolega od papryczki spod folii już był. Z tego co mówił, miał za uszami. Pił, brał, a potem rozrabiał. Tu coś ukradł tego tamtego zastraszył, owego pobił i pozbawił dobytku podręcznego. Podczas terapii pracował sumiennie. Nie było wątpliwości – chciał zmiany. Ilu już takich spotkałem… Jedni chcieli więcej, inni mniej, byli tacy, co chcieli bardzo. Nie wiem czy któremukolwiek się udało.

Jeśli ktokolwiek miał szanse, Wojtek miał szanse. Nawet kiedy opalaliśmy swoje parujące alkoholem nogi na ławce przed budynkiem ośrodka terapii uzależnień, nawet wtedy poważnie mówił o zmianie. Nawet kiedy paliliśmy szlugi narażeni nie tylko na toksyczne działanie dymu tytoniowego, który mieszał się naszych systemach z alkoholową zawiesiną pozostałą po tygodniach, miesiącach, latach spożywania, nawet wtedy opowiadał Wojtek o swoich planach na przyszłość. Były to plany wolne od wariacji na temat wóda, trawa, rozbój. Chciał najpierw jak najwięcej pomagać starym pod folią przy papryce, potem zrobić prawo jazdy na duże samochody. W międzyczasie zmienić nie tylko towarzystwo, ale i cały swój świat.

Nie lubię dzwonić. Nawet pisać esemesów nie lubię, bo się boję, że ktoś oddzwoni. Więc sprawdziłem tylko czy mam numer. Bo przecież to było dwa lata temu. Ile razy zgubiłem już telefon, ile razy zmieniałem własny numer? Mam. To mi wystarczyło. Ale i korciło! Wieczorem dopiero kiedy miałem pięć minut dobrego humoru – napisałem. Nie odpisał. On zmienił numer? Zmienił towarzystwo, zmienił styl życia. Zmienił może i numer. A jak nie zmienił, dlaczego się nie odezwał? Jeszcze zaraz bezpośrednio po terapii, nadawał co jakiś czas i namawiał na jakieś potkania, mitingi, w ogóle jako entuzjasta zmiany namawiał do tak zwanego dobrego. A teraz cisza.

Bardziej mnie interesuję jak tam Pieczara po sztuce, która miała miejsce już 17 dnia bieżącego miesiąca. Nie poszedłem. Nie to że się bałem. Ale i nie to, że się nie bałem!

Też korci, żeby zadzwonić. A jednak strach. Czyżbym uzależnił się, a też uodpornił od leków, które biorę na lęki? Leki na lekki lęk, ok, ale leki na mega lęki, skąd?!

9Shares