Mam wszystko, nie ma pieczywa

Mam wszystko, nie mam pieczywa

To było jeszcze w czasach przed – islandzkich. Siedziałem na Świętokrzyskiej i miałem wszystko: papier toaletowy, szynkę, telefon, komputer, wiadomość z ZUS, kiedy i ile, miałem kontakt, miałem złe wieści, ale w miarę dobre przeczucia, ser żółty, gulasz, odwagę, by wyjść i pojechać. Nie miałem nadziei. Miałem chęć radzić sobie nie beznadziejnie, ale bez nadziei sobie radzić, po prostu, do przodu.

Nie miałem pieczywa. Głupio kupić dwie bułki, a na tyle może i miałem, i coś na koncie, jednak ciągle głupio, takie małe zakupy… Jutro, na tak zwany zajutrz miało już być zupełnie inaczej. Na zawsze. Inaczej na zawsze.

Na ziemi wyspiarskiej kamienistej islandzkiej większych braków jeszcze nie doświadczyłem. Czasem brakowało tego czy tamtego, ale tylko przez chwilę, nawet nie dzień.

Kiedy to było? W czasach, kiedy wyjazd do Keflavik jawił się jedynie jako potencjał? Opcja. Była opcja. Ale się dążyło, żeby doszło do skutku. Się dążyło z przerwami. I podczas jednej z tych przerw miałem wszystko, zabrakło pieczywa. Jednak też tylko na moment. Się zadziałało.

Było już pieczywo. Było wszystko inne. Cierpienie. Odchodzenie. Żale i płacze, a też w ogóle odrętwienie świadomością, że to wszystko takie kruche. Że nie będziemy zawsze razem. Że będzie ziać pustką i suszyć brakiem.

Pieniądze już trzeba było zacząć oszczędzać. A zbyt dużo zgromadzonych w danym miejscu w danej chwili pieniędzy może równać się wypadkiem. Patrz napady na banki oraz swawole knajpiane.

Jakoś mało uwagi zostało oddane tej przeprowadzce na dwa tygodnie do lasu. Jak kilka dni było bardzo ciężko, dokoła pili, samemu się nie piło, dokoła smutek, żałoba, strach, który się udzielał, tak ucieczka do lasu, na wieś, miała przynieść zmianę, ulgę. Uciekając zabraliśmy wszystko co niezbędne: górę ubrań do prania i dzieci do wychowania. Nie zabraliśmy jedzenia – było pozwolenie na napad na spiżarnie domową.

Zabraliśmy złość i rozbicie. I dzieci. Mieliśmy karmić kota – nie znaliśmy jego zwyczajów żywieniowych. Na przykład mój pierwszy Black jadł różnie. Krzyś jadł rano mokre, czasem coś z naszego stołu, czasem suche. Drugi czy trzeci Black jadł dużo wątróbki drobiowej. Krzycho czasem nie jadł nic. Wtedy wskakiwał do lodówki, by upolować cokolwiek. Czy ktokolwiek wie, jak brzmią, co znaczą miałczenia wydobywające się zza zamkniętych drzwi lodówki? Była taka bieda, że Krzyś się rzucał na obierki ziemniaków. Wtedy i ja nie dojadałem.

Co znaczy kot niedojadający, to jedno. Co znaczy latający, dwa. Nie mogłem już znieść tego miałczenia. Nie rozumiałem go. Więc raz, kiedy Rudy przyszedł akurat i czekał pod balkonem, złapałem kota i rzuciłem. Rudy stał w ciemnościach nocy radomskiej, bo mimo że był jakiś sierpień czy wrzesień, już było późnawo. Rudy, a może to był Łysy? Na jedno wychodzi, Rudy i Łysy to bracia, więc niedaleko od jabłoni, jednak to nie była jabłoń, tylko zwykły mały rozłożysty klon. Kot raz rzucony przez otwór balkonowy wylądował bezpiecznie na gałęzi drzewa. Zszedłem więc zaraz i miałem dwa zamiary, pogadać z kolegą oraz podjąć zwierzę z drzewa. Co dziwne, zwierzę na drzewie miałczeć przestało. Pewnie z przestrachu. Czasem pisnęło. Wdrapałem się na pień i zaraz dosięgnąłem Krzysia.

Wszystkie czarne koty jakoś uciekły. Włącznie z rasowymi, choć wolałem zawsze dachowce. Krzysio pojechał z nami do stolicy i mieszkał dwa lata. Z czego dwa tygodnie nawet z psem, którego wzięliśmy ze schroniska. Kot go jednak nie tolerował, zdominował, choć Bouvier Flamandzki w wieku kilku tygodni był od kota większy sto razy. Doro nie tolerowała alergii, jaką wywoływała u niej sierść psa.

Psa Fidesa oddaliśmy razem do tego samego schroniska. Doro Krzysia oddała w dobre ręce. Kiedy ja zdecydowałem się na Irlandię, a ona jeszcze nie. Wtedy ona kota w dobre ręce, ja do Cork, wszyscy szczęśliwi.

Nie wiem ile lat później (pięć, siedem?), ale widziałem go. Spotkałem. Na Muranowie, na parapecie okna parterowego mieszkania. Od razu go poznałem. Wyglądał, jakby niczego mu nie brakowało.

18Shares