A co cię obchodzi jak się czujesz…?
Obdarowany przez los (czy też, jak wolą inni – zapracowawszy sobie; a jak wola jeszcze inni – wybierając ją dla siebie) śmierdzącą kupą czasu, zdecydowałem się nadrobić zaległości kinowe. Na pierwszy ogień poszedł nowy Łowca Andrioidów. Przy czym nie jestem pewien, czy to najlepsze tłumaczenie tytułu Blade Runner. Nie jestem pewien, więc może najlepsze. Obejrzałem na zalukaj kiepską kopie filmu i nie szczytowałem. Za to zaraz, na drugi dzień, tkwiąc dalej w wszechogarniających ekskrementach czasowych, obejrzałem stary dobry obraz z Rugerem Howerem. I było blisko.
Jest także grudzień z Piratami z Karaibów na jednej ze stacji. Tak się składa, że oglądam. Czasem trzeźwy, innym razem pijaniutki. Ale oglądam. Jakoś w każdy piątek grudnia jestem wieczorem na chacie. To nieprawdopodobne, ale tak jest! Niektóre z części tej sagi znam już na pamięć. Jednak nigdy, kiedy zaczynam oglądać film, nie wiem, czy już oglądałem? Ile razy? Jak dobrze znam na pamięć?
Nie wiem czy to była pierwsza, czy też już druga część – byłem w Warszawie. Poszliśmy se z Sią do kina. Do Galerii. Był 2010 albo jeszcze rok wcześniej. Ja z innego świata jeszcze. I tak niestety zostało. Z innego świata – na zawsze. Na wieczność kurwa. Do usranej śmierci. Przy wyjściu spotkaliśmy parę Si znajomych. Musieliśmy zamienić z nimi kilka zdań. Pamiętam jak mnie krępowało przedstawienie się. Jakąkolwiek deklaracje tożsamości. Wiem, że Sia za mnie to jakoś zrobiła, w miły sposób powiedziała parę przychylnych słów o nas, o mnie. Ale pamiętam szczególnie właśnie to, że ja nie umiałem i nie chciałem siebie określić. Ze karą było dla mnie już spotkanie znajomych. Jak dla niej miłe (dla każdego normalnego miłe) dla mnie takie przypadkowe spotkanie znajomych, szczególnie jej, którejkolwiek jej znajomych, to skazanie i zaraza.
Jak wychodzę teraz zakładam but, który został i nadany na Islandię. Przyszedł jeszcze w porę. Ale i nie był niezbędny. Dobry to but, modny i solidny, ale w pracy na Islandzkim lotnisku nie o taki but chodziło. Przez dwa miesiące pracowałem w czarnych trampkach. Wbrew jasnemu dress codowi, że ba być but czarny, tak, ale z jednego kawałka skóry, znaczy cholewka taka. A ja w trampach, czyli dużo gumy i jeszcze więcej płótna. Jednak udało się dalej chodzić w trampkach a buty przysłane trzymać na lepsze czasy. But nowy zawsze przyjmuję z podejrzeniem. Powoli się przekonuję. Więc chodziłem w trampach i nie było problemu. Problem był w tym, ze coraz częściej nie przychodziłem.
Pierwszy raz chyba w życiu spędzę święta sam. Na własne życzenie. Zaaplikowałem sobie rehab. Jednego dnia przedwczoraj, po dość burzliwym grudniu odstawiłem alkohol, tytoń i leki. Piłem dość srogo, z tytoniem bywało różnie. Silne leki brałem od lat. Wiedziałem, że z odstawieniem nie będzie łatwo. Przydał by się lekarz, ale człowiek nie jest taki, co by sobie nie poradził. Dobrze że są te święta – można kilka dni w chałupie posiedzieć. A tu wczoraj ciotka dzwoni i mówi, przyjdź: pojedziemy tu i tu, kupimy to i to.
A potrzeby były. A ja mówię: ciociu, jak? Splątany jestem i od rana się przewracam, umieram, czuje się tak, jak bym umierał. A ciotka w całej swej mądrości – ale co cię obchodzi, jak się czujesz? Przyjdź! I poszedłem. I dzięki temu mam to i tamto.
I bogatszy jestem o wiedzę, że są ważniejsze rzeczy niż własne samopoczucie. Bo zawsze wydawało mi się, że własne samopoczucie to absolutny priorytet! A są ważniejsze rzeczy…
Matka mi życzyła, nie radosnych, bo nie będą. Nie zdrowych, bo też nie. Życzyła zdrowszych, bo i zdrowieje. Być może jutro odrodzę się dla świata?
Więc, co o tym myślisz?