Jak Twardzioch mnie w głowę nie kopnął
Twardzioch napisał. Ja przeczytałem. Jak on napisał? Dokładnie nie wiem. Bo przeczytałem niedokładnie. Twardzioch, nie Twardoch, bo tak wyszło… Tak jak kiedyś Miron Białoszewski został Szymonem Białowieskim. Tak jak Kazujoshi Funaki przybrał w ustach imię Krzysztof. Twardzioch na Onecie wypowiedział się w formie pisemnej o ciele. O swoim ciele. O walce ze swoim ciałem.
Wstęp jest ciekawy, więc przytoczę w całości: „Przeczytałem parę dni temu w „New York Timesie” artykuł Pameli Druckerman pod tytułem „How to survive your 40s”. Tekst jest świetny, otwiera go piękne zdanie: „Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, na ile wyglądasz, idź do francuskiej kawiarni. Tam odbędzie się referendum w kwestii twojej twarzy.” W referendum tym zaś kelnerzy decydują o tym, czy zwrócić się do klientki per „madamoiselle” czy „madame”, autorka niedawno przeszła z kategorii pierwszej do drugiej i poruszająca i bardzo interesująca jest jej refleksja, koncentrująca się na kobiecym doświadczeniu wieku.” – pisze Twardzioch.
Zaraz potem nasz wybitny literat zaznacza: „Ja oczywiście o kobiecym doświadczeniu wiem nic, albo niewiele, a po zastanowieniu stwierdzam, że i o męskim niezbyt dużo.” Twierdzenie to stawia pod znakiem zapytanie sens dalszego wywodu. Znając jednak tendencję Twardziocha do samouwielbienia, podejrzewamy już na wstępie, że będzie pisał o sobie. Do tego rzeczywiście nie potrzebna jest wiedza. Żadna.
Autor tekstu zajął się tym, co potrafi robić najlepiej: samym sobą. Konkretnie swoją walką z nadwagą. Wojną, którą lata temu wytoczył swemu przyciężkiemu, potężnemu, monstrualnemu ciału, by odzyskać sprawność. Jako że sam jestem w miarę dobry w wiwisekcji własnych tylko traum, odchyleń, neuroz i niedoskonałości, także postanowiłem zająć się sobą, pisząc w kontekście moim i ciała mojego.
„Całe moje życie jest dość dziwne i ze względu na niecodzienną sytuację egzystencjalną może nawet nietypowe, może jednak pewne refleksje nad nim w związku z tą nadchodzącą w przyszłym roku czterdziestką będą przynajmniej dla niektórych z Państwa interesujące.” -pisze autor Króla. Mogę się pod tym zdaniem podpisać, więc cytuje bez przeinaczeń. Moja czterdziesta nadchodzi od dawna, tak nadchodzi, że nawet już nadeszła, tak nadeszła, że minęło dwa lata a ja jej nawet dobrze nie zauważyłem. Ani ciało moje do czterdziestki nie dojrzało, ani ja sam mentalnie. Przeżyłem mocno osiemnastkę. Pamiętam przełomową dwudziestkę. Trzydziestka dała znać o sobie uświadamiając mi, że towarzyszem moim były i będą liczne demony; w konsekwencji – problemy z ciałem; z tego chociaż powodu trzydziestkę pamiętam, przeżyłem. Czterdziestka nadchodziła, nadeszła a jakby nigdy nie była.
„Zwykle koło czterdziestki zaczynamy doświadczać pierwszych oznak tego, że ciało już nie działa tak, jak jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu. Sportowcy kończą kariery i tak dalej, ja zaś koło czterdziestki jestem najsprawniejszy, od kiedy skończyłem 18. rok życia, bo dwanaście lat temu wypowiedziałem własnemu ciału wojnę, kiedy po raz pierwszy pojechałem na Spitsbergen i ważąc wtedy sto dwadzieścia pięć kilo przekonałem się, że trzydzieści kilogramów nadwagi bardzo utrudnia robienie rzeczy, które naprawdę chciałem robić.”
I tu zgoda. Od piętnastego roku życia ze sportów ekstremalnych uprawiałem jedynie pijaństwo; biegałem jedynie podczas przerw piciu co czyniło mój alkoholizm bardziej wiarygodnym. Teraz od trzech lat trenuję sztuki walki (bez walki), pracuję fizycznie, ciało moje więc jest w formie, jak nigdy. Na pozór.
Twardzioch ma racje pisząc, że zwykle koło czterdziestki zaczynamy doświadczać pierwszych oznak tego, że ciało już nie działa tak, jak jeszcze dziesięć czy piętnaście lat temu…i mnie nie pachnie już ust poziomkami, czym komplementowały mnie wszystkie moje kochanki. Pachniało niezależnie od ilości wypitych trunków. Pachniało bez względu na to, jakie spustoszenie w uzębieniu siało zaniedbanie jamy. Przestało teraz pachnieć…
Regularne zawsze poranne stolce, za którymi można było ustawiać zegarek, ustąpiły miejsca pogonią w poszukiwaniu kibelka o różnych porach dnia i nocy. W przeróżnych mniej lub bardziej cywilizowanych miejscach. I głowa już nie ta: zdania buduję z takim trudem, jaki skłonił Hemingwaya do samobója. Ten, co spłodził Draha szczytuje z formą fizyczną i pisarską, ja dziwię się mimo wszystko wykrytymi ostatnio w mojej bani zanikami kory mózgowej. Po przejściu trzech ostrych zapaleń trzustki, zdumiewają mnie książkowe objawy nowotworu tego organu. Dołączenie do szacownego grona: Przybylska, Patryk Swayze i Stive Jobs, nie pociesza mnie.
„Dzięki temu doświadczeniu rozumiem więc od wewnątrz społeczne konteksty otyłości, rozumiem też, jak przynajmniej u mężczyzny kształtuje się obraz własnego ciała, którego się najpierw nie lubi, a potem, kiedy zaczyna przeszkadzać, nienawidzi. W tym sensie, cieszę się, że byłem gruby, bo to rozwinęło moją wrażliwość, uczyniło mnie człowiekiem bardziej empatycznym, niż byłbym nie będąc grubym nigdy, pisarzem zaś bogatszym o pewien obszar intymnego wglądu, dzięki któremu cielesność jest jednym z ważniejszych tematów mojego pisania.”
Nigdy nie byłem gruby, czego czasem żałowałem. Wiadomo: masa, prędkość, siła… Gdybym nie ubogacił się wrażliwością i empatią w inny sposób niż Dwardzich, żałowałbym bardziej. Zawsze admirowałem swoje ciało, nie przeszkadzało mi nigdy i nie nienawidziłem go. W tym sensie, cieszę się, że nie byłem zbyt gruby. Intymny wgląd wypracowałem więc nie doświadczając otyłości, a zapijając się nie raz na śmierć. Bywa to głównym tematem mojego pisania, oczywiście. I chyba rozumiem dość dobrze społeczne konteksty swojej przypadłości – opilstwa.
Ostatnio w autobusie zastanawiałem się, czy empatia jest ze swojej definicji pozarozumowa, czy nie. Bo ja w różne rozterki otaczających mnie ludzi wczuwam się nie tylko dzięki magicznym zrządzeniom nadprzyrodzonym, co też w jakimś sensie je rozumiejąc. Bo niejedno przeżyłem, nie jedno widziałem. Z niejednego pieca chleb kradłem.
„W końcu więc okazało się, że moja nadwaga nie jest dopustem Bożym, czymś, z czym należy się pogodzić, tylko że za pomocą zwykłych środków (żreć mniej, uprawiać sport) stosowanych z ponurą zażartością mogłem się tych trzydziestu pięciu kilogramów pozbyć.(…) Dobrze móc bez trudu przebiec dziesięć czy ile tam trzeba kilometrów, zrobić dużo pompek, dobrze jest umieć kopnąć kolegę w głowę na sparringu (wiem, ekscentryczna to przyjemność), boksować kilka rund i nie umrzeć przy tym na zawał, dobrze móc maszerować kilkanaście godzin z trzydziestokilogramowym plecakiem, wszystko to dobrze, ale to jednak jest wojna, którą toczy się zawsze i bez przerwy, to obszar wiecznego niepokoju, wielu porażek, wiecznego wysiłku, wojna koniec końców beznadziejna, bo w końcu ją przegram, jak każdy.(…) Czy to żenujące, że o tym piszę? Że pisarz, intelektualista, a pisze o tyciu i chudnięciu? Być może, ale wiem, jak wiele i wielu z moich Czytelniczek i Czytelników toczy wojnę z własnym ciałem, jak wokół spojrzeń, padających na ich ciała organizuje się ich jaźń odzwierciedlona, jak konfrontują własne ciała z zalewającym nas obrazami ciał doskonałych.”
Za początkowe słowa ostatniej frazy, te o domniemanej żenadzie, że pisarz, intelektualista pisze o tyciu i chudnięciu, taki Szczodry by Twardziocha jebnął. Kolega mój twierdzi ze znawstwem, że młody pisarz, mówiąc kolokwialnie, wyżej sra niż dupę ma. Że mu się w głowie poprzewracało. Że kreuje się najwyższej klasy pisarza i intelektualistę, nie mając ku temu wystarczających powodów. Mniejsza o to. Dwardzioch by Szczodrego ( i grubego nomen omen) w głowę kopnął, Szczodry by cios przyjął po czym pisarza jebnął. I tyle. Ja sam wojny żadnej nie prowadziłem, a zawsze te pięć czy w porywach dziesięć kilometrów mogłem przebiec – zależy ile wypiłem przed treningiem (czasami były problemy z powrotem; albo się szło z powrotem, albo się szło na piwo). W zależności od stanu upojenia te pięć czy dziesięć pompek zrobić też zawsze mogłem.
Prawie na koniec autor daje oto pasaż taki: „Nie potrafiłbym z czystym sumieniem powiedzieć nikomu, kto toczy wojnę z ciałem, że tylko zaciśnij zęby, postaraj się bardziej, a dasz radę, na pewno ci się uda, bo nigdy z zewnątrz nie wiadomo jak trudna jest wojna, którą ktoś we własnym wnętrzu, z własnym ciałem, z sobą samym toczy. Może być dużo trudniejsza od mojej.” Jako że nie toczę wojny, nie znajduje tych słów jako skierowanych do mnie, a ni się z nimi nie utożsamiam. Jednak i ja muszę starać się bardziej, zaciskać czasem zęby (żeby nie wyrzygać przyjętej leczniczej dawki alkoholu). Czy i mi się uda? Nie wiem. Nie toczę wojny sam, bo – jak mawiał mój ojciec, stając zrozpaczony przed cieknącym kranem czy przepaloną żarówką – od wszystkiego są specjaliści. Trzustkę moją do operacji będzie leczył gastrolog. Zębami zajmą się dentyści. Na głowę już nic nie pomoże: nadzieję dają tylko niektóre badania naukowców z USA, że mózg się regeneruje, że alkohol temu sprzyja, nędzarzu, jak nie masz czego, chwyć się chociaż tego!
Całkiem na zakończenie wywodu Twardzioch daje: „Tyle o ciele. Następnym razem będzie jeszcze gorzej.” Pod czym też podpisuję się bez zawahania.
https://kultura.onet.pl/ksiazki/teksty-ktorych-nie-powinienem-byl-pisac-czesc-1-cialo-felieton-artykul/j1flvz4
Więc, co o tym myślisz?