Takie pasmo, że nie górskie
Pasmo nieszczęść. Przynajmniej – nie sukcesów. Konkurs – porażka. Mistrzostwa – komplikacje. Mieszkanie – niemożności liczne.
Jako debiutant, wziąłem udział w konkursie na debiut. Organizator umiejscowiony po sąsiedzku. Patron całego przedsięwzięcia, Witoldo – trwające od niepamiętnych czasów uwielbienie. Moja miłość do Gombrowicza rosła od lat szkolnych, kiedy to musiałem przeczytać Ferdydurke; dwójki, jedynki, rzadko trójki stawiała mi polonistka pani Kuś, a za krótką rozprawkę, w której spisałem wrażenia z lektury dostałem cztery. I to tylko z powodu – jak stało napisane czerwonym długopisem na pracy – licznych błędów ortograficznych. Zawsze je robiłem, popełniam i będę stawiał. Stanowią kolejną, niewątpliwą zaletę mojego pisania. Bez nich wypociny moje byłyby – jeśli słabe – to tylko poprawne. A tak jak dam ciała – rażą jeszcze ortografy.
Wziąłem udział w konkursie na debiut, bo właśnie udało się wydać debiut. Wysłałem siedem egzemplarzy książki do Wsoli tylko dlatego, że pod koniec stycznia odwiedziła mnie Matka. Nawet ja – być może jedyny nabywca książki w Internecie – nie byłem w stanie na raz, na szybko, zimą – po krótkim bo krótkim, ale znamionującym upadek i destrukcje okresie w szpitalu – nabyć siedmiu książek płacąc około trzydzieści za sztukę. Więc dolary, więc poczta, więc zdążyłem – zakwalifikowałem się. I co? I czekałem na cud! Cud nie nastąpił.
Wycieczka w góry wyssała mnie energetycznie, ale nie tylko. Czwartego dnia skonstatowałem z widokiem na tatry, że zepsuł się zasilacz od kompa, wyładowały się baterie w myszce – małe paluszki, oraz przestał chodzić zegarek, pewnie to małe płaskie naładowane gówienko…
Pobyt w Małe Ciche obfitował w niespodzianki, z których jedna okazała się fundamentalna – fenomenalna. Cztery dni chodziłem z nią w górę i w dół zboczami stokami drogami i była radocha. Kiedy zdarzało się wypłaszczenie, czy to Krupówki, czy ścieżka przełęczą – ona werbalizowała zachwyt. Poprzez zmęczenie – radość. Kontakt z przyrodą już nie dziewiczą, jednak dla mieszczucha ozdrowieńczą i jakoś egzotyczną – przyjemność. Towarzystwo, czyli ja – nie dokazujący, nienamolny w swych nałogach, wyciszony i gotowy do ustępstw – to wszystko też, też sprawiało, że ogólnie zachwyt. Piątego dnia przyszło załamanie. Piątego dnia dowiedziałem się, że wszystkie cztery nie tylko nie były super, nie były udane, nie były ok, ale one były naznaczone wieloma brakami, takimi brakami, że nie do uratowania.
Jednak cień góry już nie pada na moje złożone zawodem lico, co innego mnie trapić zaczęło. Zbliżają się Mistrzostwa Świata w gałę. Kiedy były w Japonii i Korei, grali u nas rano. Znaczy transmisje do południa. To było dobre. Dobre to było. Budziłem się skacowany – mniej lub bardziej, ale gotowy by się leczyć. Zawsze. Więc jechałem do Doro na Żeromskiego. Tam układaliśmy plan dnia. Jego początkiem było zawsze wyjście do pobliskiego sklepu. Jeśli miałem, szedłem. Jeśli nie imałem, dostawałem i szedłem. Kupowałem cztery pięć i zaczynałem oglądać.
Kiedy mieszkałem w Warszawie i pracowałem w zieleni, grali w RPA. Transmisje po południ u, ale pierwsze już o czternastej. Praca wydawałoby się luźna, więc urywałem się o pół do. O drugiej byłem w domu na Pradze i oglądałem. Obejrzałem wtedy wszystko. Od pierwszego gwizdka. Do ostatniego zająknięcia komentatora.
Teraz praca taka, że się jeździ. Jak mnie krytycznego dnia wywiozą „za miasto”, będę udupiony. Nie wrócimy na siedemnaste, pewnie i na dziewiętnaste nie wrócimy. Aa jak wrócimy? Akurat gramy tak, że ja mam treningi. A jak mnie nigdy treningi aż tak nie zajmowały, żebym nie mógł olać, zrobić czegoś innego, tak teraz mnie zajmują. Zależy mi. Chcę, muszę być. Jak oglądać?!
Mieszkanie mogę zamienić. Stare na Świętokrzyskiej, na nowe na Borkach. Duże na mniejsze, ale i tak okazja. Chałupę w stanie kiepskim na kawalerkę świeżo wyremontowaną. Do tego umeblowaną. Jeden szkopuł – przecie nie moje. Spółdzielcze. Już nie zadłużone, ale nie moje.
Teraz chcę zrobić tak, żeby nie wygrana w konkursie nie spędzała mi snu, żeby wspomnienia z gór – moje i jej – kolorowe były; muszę obejrzeć mecze mimo pracy i treningów; zamienić mieszkanie, chociaż ono nie moje.
Porozmawiam sam ze sobą i pójdę na kompromis uznając, że nagroda mi się nie należała, byli lepsi. Porozmawiam z nią i zachęcę, by wspomniała na wesoło, jak może; porozmawiam z pracodawcą, niech w miarę możliwości nie wywozi, kiedy gramy my. Kiedy grają inni też bym siedział na dupie i patrzył, ale czy się da…? Porozmawiam z członkiem, już jestem umówiony, to może być sam prezes spółdzielni, albo członek -i niech coś wymyśli. Chcę zamienić! Nikt nie obiecywał, że będzie lekko. Że nie jest lekko, sam sobie obciążam niefrasobliwie.
Więc, co o tym myślisz?