Techniki majaczenia
Pobiegłem i przebiegłem. Liczyłem, że będzie jak dwa lata temu. Przez leśne ostępy biegli lepsi i gorsi, w bieganiu. I ci słabsi czasem przestawali. Wtedy cała truchtająca drużyna bieg przerywała. I czekaliśmy. Niby to sam czekałem na innych, a naprawdę na oddech, żeby wrócił. Na siłę, żeby się odrodziła. Na mięśnie, żeby odpoczęły. I jakoś się doleciało dokoła. Teraz nikt nie narzekał. Czterech nas pędziło, w tym jeden prowadzący biegacz wytrawny. Zdecydowaliśmy się, godnie wszelkie niedogodności przezwyciężaliśmy zęby zagryzając i nawet sznurówek nie wiążąc. W kit. Więc dobiegłem. W poniedziałek. Mimo tego, że pale. I, na co dzień – nie biegam. A dwa lata temu nie dobiegłem, a nie paliłem. Niezdrów byłem…
Śpię w nocy i śpię po obiedzie. Po nocy budzi mnie kac lekomana. Po południu przez pół godziny próbuję zorientować się, gdzie jestem i jak powinienem się zachować.
Zanim wczoraj po obiedzie zasnąłem, zamajaczyła mi myśl, że w tym moim pisaniu mało treści… I dlaczego! Pisze się co, gdzie i kiedy. Niby ok. Jednak jałowo, jednak o niczym, a nuż mało interesująco? Czyta się mam nadzieję gładko, ale mam też przekonanie, przekonanie, które graniczy z pewnością, że nie wiele z lektury można wynieść. Czy obchodzi? Może obchodzi. Wtedy się czyta i to i owo wie. Ale przecież chodzi o coś więcej!
Czytam co napisałem i słowa postawione niby w odpowiednich miejscach a to pozbawione są swych desygnatów, znaczą tyle, co nic; to znów układają się w wypowiedzi zbyt gładkie, zbyt śliskie, mdłe. Jeśli coś znaczą – lekkie to i letnie, nie ma ciężaru. A to zdania się ciągną, niby prawidłowo, chronologicznie, z kontekstami, z nawiązaniem, z dygresją, a jednak, jednak mało wynika, za serce nie chwyta. Zachwytu nie budzi, pewnie często gęsto nudzi… Słowa układają się w zdania, które nie powalają. Ot, jest jakiś ciąg, jakaś historia, ale jej treść płytka, krawędzie ostrz pozbawione, mało toto pikantne, jeśli interesujące – to, że tak powiem, gimnazjalnie, znaczy niedojrzałe; krwi toto nie puszcza i w pocie nie powstaje. Ręka się nie trzęsie prze postawieniem wykrzyknika, łza się w oku nie kręci widząc trzy kropki na końcu zdania… Że napiszę, iż nicość wszeteczna bije z tych słów? Że domniemam, iż pustka studzienna wieje z pisania? Nic z tych pompatycznych określeń. Nie uratują ogólnej marnoty…
Bo, jakby nie patrzeć, tak zwana pożywka literacka jest. Taki wiatr targa takie liście w takim słońcu co koło takiego cienia. No jest tam i jaki romantyzm, podszyty niepokojem konglomerat sprzecznych uczuć. I nic, tylko pisać! Kwestia więc formy…
Bo dni gęste i byłoby co opisać, naznaczone są też pauzami, bezruchem, lenistwem, kiedy jest na to i czas! Poza urlopem inaczej. Dzieje się, nie ma jak pisać. Zauważyłem w ciągu dwóch miesięcy tendencje: materia jest, chęci bywają, czas by się na siłę znalazł – się nie pisze wcale…
Jest czwartek, znów biegnę. Przed biegiem o siódmej rano myślę o tym, jak długo zajęło mi napisanie tej jałowej, ale jednak – pierwszej części tegorocznego dziennika obozowego. Napisałem może i szybko, ale żeby na tym blogu opublikować?! Jakież to problemy…W domkach nie ma Wi-Fi. Ja nie mam Internetu przenośnego. Z telefonu, gdzie mieszka jakiś Internet, nie umiałem od niedzieli stworzyć rutera, który dałby sieć w kompie. Diabeł tkwi między telefonem a laptopem. Dopiero kabel. Ten kabel. Bez kabla ani rusz. Trzy osoby zaangażowane, trzy dni w nerwówce. W końcu, wczoraj – jest! Jednak jak wolno ładują się strony… Jak trudna jest w takich warunkach zmiana hasła, samo zalogowanie. Więc pomoc zdalna, jeszcze z Radomia. Ale udało się!
Palę mniej, ale palę. Więc zaraz biegnę. Jeśli nie będzie dziś maruderów, a trzeba będzie odpocząć, zrobi się przerwę na cokolwiek. Choćby – jak radośnie radzili znajomi jeszcze w grodzie – na papierosa.
Więc, co o tym myślisz?