Jak odkręcić nogę
Złamania. Naderwania. Pęknięcia. Nadciągnięcia. Opuchlizna wręczcie. A jak!
Złamałem jakieś serce może, ale mi złamano kilka i to nie raz; łamiąc organ, tak mnie nadwyrężono, że dodatkowo nie jedno pękło, nie jedna gęba mi spuchła. I nie raz. Nadwyrężyłem nie raz cierpliwość zaufanie wiarę we mnie – płaciłem. Długo, pieniądzem a i utratą tych lepszych o sobie mniemań. Złamałem nartę. Pierwsze i jedyne w życiu dostałem biegowe a poszedłem na Ustroniacką zjeżdżać. Zaraz czub był odłamany, wracałem ryjąc złamaną nartą prawą w śniegu. Złamali mi roztrzaskali mi nie raz nos – mam duży, szkoda że inny narząd nie dorównuje nosowi rozmiarem. Złamałem sobie sam karierę, jeśli była mi pisana, a tego nigdy nie wiadomo, więc się nie liczy. Poza tym rzadko puchłem naderwany czy potłuczony, obywało się bez złamać kostnych, serce wzmiankowane pękało nie raz głodne używek i miłosnych spełnień.
Już na Festiwalu Kolorów trzecia noga była wskazana. Pierwsza prawa nie zrobiła się kolorowa, nie spuchła, ale pod kolanem bolała. Kulałem z lubością. Niczym doktor Hause kuśtykałem i mądrzyłem się, iskrząc oczywiście strzelistym kontrowersyjnym poczuciem humoru.
Podczas trzech lat, od kiedy trenuję, upadłem może dziesięć tysięcy razy i cztery. Za inne rzeczy często tak, za padanie będąc rzuconym do tej pory nie. W sobotę Sensey pochwalił mnie, że padam całkiem nieźle. Zaraz upadłem rzucony na ten sposób, że nie dość, że nie sparowałem upadku, to wybrałem kolano jako pierwszy punkt styku spadającego nieuchronnie ciała z ziemią. Kolano przyjęło impet i jęknęło. Jako że rozgrzany i obserwowany przez różne płcie, nie dałem po sobie poznać, że cierpię. Sam dalej rzucałem, chwytałem i wykonywałem techniki i byłem rzucany i techniczony, jak gdyby nigdy nic.
Wróciliśmy z imprezy na Borkach gdzie główną atrakcją było posypywanie się z rozmachem i nacieranie kolorową pewnie rakotwórczą mąką. Wróciłem znużony na szaro. Położyłem się spać. W nocy wstałem na pierwsze i okazało się, że nie mogę iść w królewskie miejsce. Noga nie działała. Spanikowałem! Obudziłem ciało śpiące na łóżku i mówiłem do niego, że nie jest dobrze. Ciało chciało dalej spać. Nie chciało słuchać wyrazów troski o mój stan zdrowia. Ciało nie lubi, kiedy mówię ciągle o sobie samym. W dodatku ciało, jak większość ciał płci przeciwnej uważa, że jak ciało z chujem stwierdza, że coś mu dolega – wiadomo: jeśli nie całkiem udaje, to na pewno mocno przesadza. Faceta jak ma gruźlicę, w oczach innych ma katar a resztę sobie dośpiewuję, popiskując. Jak facet stwierdza, że ma migrenę i wytrzymać od łupania bani nie może, to kobieta wie, że on popił i ma lekkiego kaca, na którego najlepsza śmietana, po którą to on właśnie ma iść. I to teraz. Nie narzekając na wyimaginowane schorzenia.
Także ja przewracałem się w drodze do kibla, ona obiecała mi, że rano się temu przyjrzy. Wypaliłem na balkonie o drugiej w nocy trzy szlugi i wróciłem do całkiem ciemnego, cichego, na śmierć zaspanego mieszkania. Czekałem rana, a że chciałem czekać w miarę spokojnie – przyjąłem pół baku benzyny.
Rano to i tamto, ale jednak SOR. Zna się człowiek na zwyczajach panujących w polskich szpitalach. Im bardziej pilna sprawa, tym dłuższe czekanie. Na rejestracje na pogotowiu czekało się nie raz po kilka godzin. Potem kolejka do lekarza. Diagnoza. Dał receptę, albo nie dał – zrobił jak chciał. Jeśli dał – leki, jeżeli oczywiście jakaś apteka miała dyżur. Na drugi dzień do rodzinnego, bo ten z SORu nie chciał wypisać zwolnienia z roboty. Teraz inaczej!
Na SORze bez kolejki, jedynie dwie minuty przy rejestracji. Zaraz do gabinetu – wykryta pospiesznie tkliwość przy palpacji kolana. Może i w rzucie LCM (cokolwiek to znaczy) ale bez obrzęku, bez powiększenia w obrysie, bez niestabilności i dodatkowo: obciążeni pełne, co jest prawdą jednak nie w odniesieniu do kolana, tylko całokształtu.
Z gabinetu na pogotowiu wysłano mnie na rentgen, bo choć nic nie widać na powierzchni, to ta tkliwość przy palpacji… na rentgen czekałem minutę. Wykonywano go około 60 sekund. Zapytałem kiedy odbiór, a miła pani fotografująca moją nogę stwierdziła z wdziękiem, że zdjęcie już jest u lekarza. Wróciłem – droga z pokoju RTG do gabinetu narożnika (z tych Narożników?) trwała dłużej niż same badania. W kwestii zwolnienia lekarz tylko zapytał do kogo wysłać i pierdolnął lekarskim palcem wskazującym w przycisk ENTER. Dopiero wtedy powiedział, że pracę mam z głowy do siedemnastego, myślałem potłuczony że jest jakiś dziesiąty, był drugi. Zanim zorientowałem się, że mam labę dwa tygodnie zwolnienie było już i w ZUS i u pracodawcy.
Kilka dni wcześniej przebąkiwałem zmęczony monotonią roboty, że potrzebuję wolnego. Kolega mnie namówił, żebym jednak nic w tym kierunku nie robił. Wytrzymał. Wytrzymałem, ale zwolnienie samo się wzięło. Pewnie w pracy wszyscy podejrzewają, że jakoś to sobie załatwiłem, wykombinowałem, skoro mówiłem wspominałem, że bym chciał. Ale nie – wypadek na macie był równie niezamierzony co bolesny.
Oni teraz w pracy mają tyle racji w tym, że ja na zwolnieniu z własnej woli, co i nie mają w tym samym temacie. Bo ja chciałem, ale nic nie zrobiłem, stało się, wypadek. I teraz im bardziej oni myślą, że ja siedzę na zwolnieniu wykombinowanym, tym bardziej się mylą, ale im bardziej się mylą, tym więcej mają racji, bo ja to zwolnienie jakby wymodliłem u nieistniejącego!
Summa summarum, żeby wrócić do pracy wcześniej niż te podarowane na wyrost z powodu tkliwości przy palpacji dwa tygodnie, więcej się musiałem po lekarzach nachodzić i nakombinować, niż gdybym wcześniej chciał wypadek sfingować i zwolnienie wyłudzić. Zamiast z nogą w górze leżeć, ja biegam i staram się załatwić papier, że tkliwość w palpacji minęła a praca znów jawi mi się jako zajecie praktyczne i interesujące.
Ja się nie złamałem, koledzy w pracy podejrzewający mnie o trick chorobowy też się nie łamią. Pogoda, choć już zaraz jesień, załamania nie doznaje. Tylko dalej lekka bolesność przy koślawieniu… Jednak krwiaka w stawie jak nie było, tak nie ma.
Więc, co o tym myślisz?