Blog
Niepamięć zamiast papierosa
Z przystanku Młodzianowska Brata Alberta (od niedawna, zmiana, dobra zmiana) mam autobus numer dziewięć równe dwie minuty po każdej dziesiątce. Tak jest przez większość dnia powszedniego, pracującego. Wiadomo, bardzo rano, w nocy, czy wieczorem przyciemnionym autobusy pojawiają się rzadziej. Jednak ja jestem na starych śmieciach raczej podczas ogólnie rzecz ujmując środkowej części dnia. Kiedyś, by się upewnić, sprawdzałem jeszcze rozkład na komputerze. Wychodziłem z domu tak, żeby na przystanku nie czekać dłużej niż minetę, dwie.
Komputer został z ławy w dużym pokoju na Młodzianowie zabrany. Komputer jest tymczasowy, pożyczony. Matka dzwoniąc ze stanów i rozmawiając ze mną, przebywającym na Akademingo dziwiła się, że piszę teraz na innym sprzęcie. Uspakajałem ją, że mam inny, że nie potrzebuje tamtego. Czułem, że nie gaszę tymi zapewnieniami owego niepokoju do końca. Gdzieś w smudze myśli matce mojej pojawiała się obawa, że pożyczony od cioci Basi komputer jest w lombardzie. Myliła się, obawa była niepotrzebna, acz zrozumiała, przez to wybaczalna. Na Górniczej komp, który okupowałem, przestał działać jak należy. Zabrałem więc którymś razem ten ze Świętokrzyskiej w nadziei, że spełni moje oczekiwania. Przeniesiony. Nie spełnił.
Ale i nie ma go na Świętokrzyskiej. Jestem zbyt leniwy by sprawdzać rozkład jazdy w telefonie. W ogóle telefon mam do dzwonienia i wysyłania esemesów, nie do łączenia się i grzebania w sieci. Mam do tego niechęć. Nie sprawdzam teraz rozkładu. Wychodzę i czekam. Co przyjedzie i o której – nie wiem. A jest niedziela! Nie jeździ często. Czwórka jeździ częściej niż w dni normalne. Bo na Firlej. Co mi przypomina o ostatnim pogrzebie. Matka Fryca była zeszła. I ta sobota, tamta sobota była ciekawa, smutna, ale gęsta i godna opisania. W dodatku dostałem pozwolenia do Frynia żeby o tym napisać jak chcę, choć wiadomo, temat delikatny. Dlatego zwlekam. Z czwórki mam niby przesiadkę na 25 czerwca (co mi przypomina o biegu Warchoła, zwanym biegiem radości, na który się zapisałem w tym roku i może nawet pobiegnę, bo nie za krótki i nie za długi to bieg).
Do tego czasu, późnej już wiosny tego roku nie lubiłem jechać z Młodzianowa czwórką, wysiadać koło ZEOWU i czekać na jakiś autobus przesiadkowy, który zawiezie mnie na Akademingo, gdzie wracam z uporem godnym lepszej wydawałoby się sprawy. Do tej pory wiosny późnej tego roku czekałem minuta dwie na dziewiątkę, jechałem do dworca gdzie miałem mnóstwo autobusów przesiadkowych i nie zdążałem nawet wypalić szlugi pod stacją benzynową. Na Świętokrzyskiej przed wyjściem też jarałem szluge, wiedziałem, że na przystanku już nie zdążę, bo minuta dwie…
Wydaje mi się, że mam coraz więcej rzeczy do zrobienia, ale i coraz więcej czasu. Pogodziłbym się łatwo, jeśli spotkałby mnie dość powszechny konflikt wynikający w wielości zadań i jednoczesnym brakiem czasu, albo nadmiar czasu, z którym nie wiadomo co zrobić. Czyli albo pogoń, albo nuda. Spotkała mnie plaga przedziwna, a zajmująca. Dzieję się, jest gęsto, to trwa i wyłazi do przodu, jednak perforowane toto bąblami czasu i przestrzeni zawieszonej, pustej, jak ulica białą nocą…
Trzy miesiące nie czytałem nic. Później już kupowałem gazety i pożyczałem książki, ale leżały. Nie mogłem się przełamać. W końcu wzrok przyjął literki, które zaczęły się łączyć w zdania, w głowie toto nawet zaczęło się względnie układać w jakąś zrozumiałą całość. Jednak czy na Świętokrzyskiej czy tu na Górniczej już, wolałem jakoś patrzeć w okna, w ściany, słuchać muzyki, uprawiać melancholie, nieobecność, izolacje… Kiedy zacząłem czytać – już poszło. Trzy książki naraz i zawsze gazeta, nawet w autobusie, czego wcześniej nie robiłem. Autobusami jeździłem wtedy od szlugi do szlugi. Nerwowo kląłem na niekorzystnie zmieniające się na skrzyżowaniach światła, na pasażerów, że nie atrakcyjne ciekawe pannice, tylko jakieś barachło, patrzyłem zbyt często w szybę, gdzie każda kamienica, na każdej ulicy, w każdej dzielnicy kojarzyła mi się z przeszłym upadkiem. Upadkiem, który powtórzył się nuklearnie niedawno. W autobusach ostentacyjnie nie używałem telefonu, wszyscy używali… Teraz czytam. Na spokojnie. Na przystankach siedzę, i patrzę. Nie od papierosa, do papierosa, tylko od marzenia do jego wizualizacji, od planu do jego degradacji, od radosnej myśli do jej ostatecznego wypalenia wewnętrznym smutkiem (który jest przecież przygotowaniem na radość, tym samym, jest radością już)
Co gorsza, co ciekawsza – wsiadam ostatnio niedo tych autobusów, do których zamierzam. Po prostu, czekając na „swój”, a orientując się tylko tyle o ile w tym, o której ma być, kiedy CZUJĘ, że nadszedł czas, wsiadam. Później dziwię się, że jedzie jakąś inną trasą. Wysiadam gdzie tam i kontynuuje wycieczkę, znajdując tą komunikacyjną fluktuację jako urozmaicenie marszruty.
Więc, co o tym myślisz?