Mudry i technika pokłonów
Mija tydzień. Na moje oko – zleci. Dni tygodnia płyną szybciej niż łikendy. Godziny przy muzyce pomykają zgrabniej od wyczekiwania w ciszy. Jak by nie patrzeć, dwa tygodnie, to jednak dwa tygodnie. Czternaście dni nie przeminie lotem błyskawicy, coś się zawsze podczas kwarantanny wydarzy, jakieś myśli do głowy przyjdą – nawet, jeśli głowa przysposobiona do niemyślenia, nie ma siły, jeśli nie konkretne myśli, jakieś ślady aktywności mózgu dadzą o sobie znać.
Jako że dostałem dziś rano paranoi, postanowiłem – co robie bardzo rzadko, niechętnie i w wyjątkowych jedynie wypadkach – wykonać dwa telefony. Żeby sytuacje lepiej zobrazować, daje krótką relacje z tego poranka: obudziłem się jak zwykle, po jakichś ośmiu godzinach snu, zdrowo, ostatnio nawet bez nocnych pielgrzymek do toalety. Dobrze śpię po małych żółtych, więc żeby spać lepiej biorę dodatkowo pół dużej białej. Działa. Jakieś pół godziny po przebudzeniu o szóstej rano, po pierwszej kawie i pierwszym papierosie, kiedy przejrzałem już fejsbooka, maile i informacje o kolejnych zarażonych, a tym bardziej w wyniku zarażenia zmarłych, wtedy poczułem się sam gorzej. Jakieś rozbicie wewnętrzne, jakieś słabe, bo słabe bóle mięśni, jakiś lekki bezdech, nic – myślę, pierwsze, mało poważne jeszcze objawy, czas się pakować, komputer, modem, książka, zeszyt, kosmetyki, tak na tydzień, dwa żeby starczyło, jak przeżyję, będę żył, jak nie, do widzenia pokoiku, żegnajcie gazety, cześć ubrania nowe a niechodzone.
Przez pięć minut mi się nie poprawiło, a nawet pogorszyło mi się. Zrobiłem w myślach listę osób, z którymi chce się pożegnać, z powodu różnicy czasu matka została wykreślona, nie będę jej niepokoił o drugiej w nocy telefonem dotyczącym błahostki takiej, jak śmierć syna… Następna była siostra, więc zaraz wykręciłem do niej do Warszawy, ale nie odbierała. Już od tygodnia próbowałem się dodzwonić do Szczodrego, ale jakoś nie mogłem, teraz inni może i byli na liście pożegnań wyżej, ale jakiś przymus kazał i wykręciłem do Rafała: też głucho. Pomyślałem, że to już – szczyt zachorowań, wszyscy kaszlemy, dusimy się i mamy sraczkę, wirus zaczyna się w jelitach, nikt nie odbiera, kto ma siłę, walczy, pisze testament, modli się, nie ma czasu na gadanie.
Siostra zaraz jednak oddzwoniła i starała się mnie pocieszyć. Zwróciła uwagę, że te dwie godziny, kiedy wieczorem oglądam TVN, czyli pigułę informacyjną o patogenie, dwie godziny zachorowań, zgonów, czarnowidztwa, kar, kwarantann, mandatów, więzienia, izolacji, paniki, te dwie godziny to i tak za dużo, powinienem dla tego przykładu medytować, poznać swoje wnętrze (roztrzęsione w tej chwili, pofragmentowane, zatomizowane), wsłuchać się w siebie – moje zmartwienia miną, spokój osiągnę, duch mój lekki będzie, odzyskam zdrowie.
Trzeba słuchać rad starszej siostry, nawet jeśli zostały mi już tylko minuty, godziny życia, niech upłyną na ćwiczeniu Jogi, na oczyszczenie umysłu z jakichkolwiek myśli i wyobrażeń. Zacząłem się zaraz wprowadzać w różne znane mi odmienne stany świadomości, nie mam w domu alkoholu, dla uzyskania dobroczynnego skutku zacząłem modlić się i oddychać, tyle jeszcze potrafię. Okazało się niebawem, że medytacja ma efekt uspokajający, skierowałem swą uwagę do wnętrza, zaraz osiągnąłem stan całkowitej świadomości. Cieszyłem się bardzo, bo wiedziałem, że dzięki medytacji poprawiam swoje zdrowie fizyczne a też samopoczucie psychiczne. Po godzinie czekałem już tylko na całkowite oświecenie, przezwyciężenie lęku przed śmiercią.
Kiedy pomyślałem o śmierci, zamiast przyjąć tę myśl ze stoickim spokojem i spuścić wartkim chłodnym strumyczkiem odświeżonej świadomości w kibel zapomnienia, zaraz stanął mi (bez żartów, nawet przed zarazą był z tym problem…) przed oczami przeczytany nie dalej niż wczoraj esej Marcina Króla. Generalnie chodziło filozofowi o to, że jako ludzkość doszliśmy do momentu, który można nazwać konsumpcyjnym rozpasaniem, utylitarnego dążenia do przyjemności. Dalej jest o smutku i cierpieniu, czy są one potrzebne? Przed chwila, za pomocą medytacji starałem się je ze swojego życia wyeliminować i prawie mi się udało! Gdybym tak nie czytał filozofów: „…Całe życie spędzamy na unikaniu cierpienia. To jest, moim zdaniem, niesłychanie mądre, bo pokazuje, że w istocie zaczęliśmy unikać tego cierpienia. Śmierć dziś wydaje się czymś na granicy wstydu; nie mówi się o niej w ogóle. Nawet o chorobach specjalnie nie chcemy mówić. Nie rozmawiamy o nich. To oczywiście nie jest konieczne i nawet może jest rozsądne, że o nich nie rozmawiamy, ale w ogóle nie mówimy o swoich cierpieniach.”
Liznęło się też przecież coś „Mitologi” lub „Biblii”. Przykładem człowieka cierpiącego, który godnie przyjmował cierpienie, jakim obdarzał go Bóg jest biblijna postać Hioba. Był on człowiekiem niezwykle prawym, dobrym i uczciwym. Zawsze postępował godnie i sprawiedliwie. A mimo to Bóg zesłał na niego straszne nieszczęścia. Hiob stracił wszystko: majątek, rodzinę, dom, zdrowie. Jednak każdą kolejną próbę przyjmował z pokorą. Nie obwiniał nikogo za to, co go spotyka. Nadal wierzył w Boga i był mu wierny.
Czy Hiob nie powinien czasem medytować? Z naszej perspektywy, zamiast godzić się na postępowanie Boga, uparcie zsyłającego bezsensowne nieszczęścia na niewinnego człowieka, powinien Hiob usiąść, albo lepiej, położyć się i pomedytować!
Sam fizycznie poczułem się lepiej, ale poznawczo byłem w poczekalni: czy powinienem skoncentrować się na unikaniu cierpienia i szukaniu radości w konsumpcji? 24 h za oknem otwarty – balkon nisko, dawno już temu metodę butelki na sznurku lepsi ode mnie wymyślili i praktykowali. Czy powinienem jednak siedzieć w tych czterech ścianach i martwić się: nie mam wpływu na to, czy moi znajomi, bliscy złapią wirusa, czy nie i co się z tego urodzi. Ten brak sprawczości mi uwiera.
Nie mam w związku z tym pomysłu na kolejny tydzień, albo inaczej: mam ich zbyt wiele! Adoracja Najświętszego Sakramentu czy Pranajama. Mam się zabrać za Aijiquan, qigong stosowane w taoizmie czy na tym balkonie zawirować w tańcu derwiszów popularnym w islamie? Techniki wizualizacyjne, szeroko stosowane w psychoterapii czy medytacja ignacjańska, albo medytacja światła?
Po chwili zastanowienia w głębokim porozumieniu z własnym wnętrzem skonstatowałem, że najbardziej doskwiera mi ból dupy – siedzę i lub półsiedzę już tydzień a jeszcze tydzień przede mną. Postanowiłem ćwiczyć leżenie na brzuchu.
Więc, co o tym myślisz?